Rzuć wszystko i jedź w świat. Nawet, jeżeli to tylko 3 tygodnie. Ludzie masowo pytają mnie o wyjazd do Francji, więc oto wyjawiam. Jeżeli tak, jak znacząca większość osób myślicie, że pojechałam tam moczyć stopy w szampanie to Was rozczaruję. Prawda jest taka, że robię to na co dzień, a do Francji wyruszyłam z kieszeniami wypchanymi wiarą i nadzieją na lepsze jutro.
Wiecie, jak jest kiedy na horyzoncie majaczy wizja zarobku, który choć raz zwalniałby z konieczności dokonywania wyboru pomiędzy tym, czy wolę w nadchodzącym miesiącu zjeść czy opłacić rachunki. Co prawda są restauracje, gdzie luksusem jest możliwość jedzenia
po ciemku, ale takie innowacje to ja wprowadziłam w swoim domu już
dawno temu i to bez zbędnego wkładu finansowego. Ba, nawet poszłam o krok dalej. Obecnie żyję w takiej korelacji z moim organizmem, że spoglądając na wyciąg z konta bankowego z miejsca mój mózg wysyła żołądkowi informację, że nie jestem głodna. Jadłam w zeszłym tygodniu.
Życie w Polsce jest dość zabawne, ale jeszcze nie zdecydowałam czy bardziej przed czy po wypłacie. Zazwyczaj, kiedy pensja wpływa mi na konto muszę zwiększać środki na suplementy poprawiające koncentrację, aby jej przypadkowo nie przegapić. Kończy się na liście gończym i psach tropiących, lecz po
odnalezieniu stwierdzam, że jednak wolałabym, gdyby ślad po niej
zaginął. Przynajmniej mogłabym żyć romantyczną ułudą, że była w stanie
zagwarantować mi godne warunki życia.
Mówią, że początki są najtrudniejsze, ale to dlatego, że nie znają końca.
Podczas tej wyprawy 2 razy myślałam, ze najgorsze mam za sobą.
Pierwszy, kiedy spacyfikowałam swoją introwertyczną naturę i wyszłam z podziemia, aby poznać trójkę zupełnie obcych ludzi, z którymi miałam dzielić los przez kolejne 3 tygodnie.
Drugi, kiedy udało mi się domknąć bagaż, który mimo skromnych rozmiarów, pomieścił
wyposażenie przeciętnej kawalerki. Czułam się wówczas, jak bohaterka komiksów, która posiadła wszystkie możliwe super moce. I wcale nie chodziło o zestaw sukienek na każdy dzień tygodnia, ale o
inwentarz, którego nie powstydziłby się cyrk wędrowny, albo tabor
cygański.
Koc, pościel, poduszka, garnki, patelnia, naczynia - tak, ja to wszystko miałam. A także zapasy pożywienia w ilości mogącej, na wypadek wojny nuklearnej, wykarmić mieszkańców małego państwa. Nie wiedzieć dlaczego, wyruszając do pracy w stronę cywilizacji, o
wyposażenie swojej jaskini musisz zadbać sam.
Dzięki temu bezcennemu doświadczeniu wiem, jak wyglądałaby moja przeprowadzka do Francji, gdybym chciała zmieścić cały dom w 1 średniej wielkości walizce. W takich chwilach niezłomność i wola walki to 2 najbardziej pożądane cechy.
Wróćmy jednak do dnia wyjazdu.
Do Francji wyruszaliśmy z pieśnią na ustach. Tymczasem gdybyśmy wiedzieli co nas czeka to zamiast zwrotów grzecznościowych na powitanie, złożylibyśmy sobie kondolencje i każdy udałby się w swoją stronę.
Lecz my pękaliśmy z dumy, kiedy udało nam się upchnąć w bagażniku toboły, włącznie z rowerem koleżanki, który z całej parady rzeczy bezwzględnie potrzebnych i tak ważył najmniej.
Nerwy mieszały się z radością. Tak to przynajmniej wygląda u normalnego człowieka. Mnie towarzyszyło wyłącznie to drugie. Zew przygody, wyzwanie i obietnica pracy w kraju, gdzie do obiadu pije się wino. Czy mogłam chcieć więcej? Otóż mogłam. Ale wiem to dopiero teraz.
Polskę żegnaliśmy w wyśmienitych nastrojach, humoru nie zepsuła nam nawet informacja o braku
przejściówki do tankowania gazu w Niemczech. Dobrzy ludzie na stacjach
paliw użyczali swoich, a mnie tłukła się po głowie sentencja "
dobry zwyczaj, nie pożyczaj". Szczególnie od ludzi, których samochód ma awarię i właśnie czeka na lawetę. Nie minął kwadrans, jak przekonaliśmy się ile prawdy kryje się w tym stwierdzeniu.
W bajkach w takich momentach zmaterializowałaby się jakaś czarownica czy zła wróżka. W realnym życiu po prostu usłyszeliśmy dziwny odgłos i auto zaczęło tracić obroty. I pomyśleć, że obawialiśmy się złapania gumy. Już chwilę później marzyliśmy o niej równie mocno, co o równoległym życiu, w którym byłoby nas stać na mechanika za granicą.
W bajkach w takich momentach zmaterializowałaby się jakaś czarownica czy zła wróżka. W realnym życiu po prostu usłyszeliśmy dziwny odgłos i auto zaczęło tracić obroty. I pomyśleć, że obawialiśmy się złapania gumy. Już chwilę później marzyliśmy o niej równie mocno, co o równoległym życiu, w którym byłoby nas stać na mechanika za granicą.
Był późny czwartkowy wieczór, zgodnie z umową powinniśmy dotrzeć do Francji następnego dnia do godziny 17.00, a znajdowaliśmy się na autostradzie gdzieś pośrodku Niemiec w aucie, które kategorycznie odmówiło współpracy. Po oględzinach na poboczu doszliśmy do bystrych wniosków, że nie mamy pojęcia, jaki jest powód usterki, lecz na ulicy nie przenocujemy, więc jedyne co możemy zrobić to spróbować stoczyć się do najbliższej miejscowości. Bardziej siłą woli, niż możliwości pod osłoną nocy dotargaliśmy się do parkingu. Za jednym oknem stacja benzynowa, za drugim sklep, a po środku wszystkiego jakiś przydrożny hotel i my. I jakby mało było nieszczęść płatna toaleta.
2 godziny lamentów później zmęczenie
wzięło nas siłą i zdecydowało za nas, że przeczekamy do rana. Tej nocy bardzo się do siebie zbliżyliśmy. Złożeni na siedzeniach, niczym scyzoryki,
próbując przetrwać we śnie temperaturę kilku stopni. Nie wyglądało to
dobrze, kiedy w dojmującej potrzebie rozgrzania się, co godzinę biegałam
po niemieckim
parkingu, pomiędzy utulonymi do snu tirowcami i gangiem imprezujących motocyklistów. Oczy
na zapałki, pęcherz na supeł i nogi do których już z zimna i ciasnoty
nie
dopływała krew. Ta noc była rzeczywiście kiepska i jak na złość dłużyła
się, jak lekcje niemieckiego w liceum.
Rano dopadliśmy Polaków, o umyśle rześkim, jak poranna zorza, którzy stanowczo pozbawili nas jakichkolwiek złudzeń na to, że dojedziemy tym autem, gdziekolwiek indziej, niż na lawetę. Z przewidywań o drobnej naprawie zrobiła się katastrofa, a problem szybko ewoluował z "nie dojedziemy do Francji" do " jak wrócimy do Polski"? Pozostał pogrzebowy telefon do agencji w celu powiadomienia ich o naszej kryzysowej sytuacji i czekanie, czekanie i jeszcze więcej czekania.
Sen o Francji miał nim pozostać i nigdy się nie ziścić. A tu wydatki poczynione, formalności załatwione, rodziny pożegnane. Słowem apokalipsa.
Po szybkiej burzy mózgów, agencja zdecydowała wysłać po nas kogoś na miarę Mac Gywera i Oddziałów Specjalnych w jednym. Taki ktoś, kto nie widział problemów tylko rozwiązania i komu w dowiezieniu nas na miejsce mogła przeszkodzić tylko śmierć. A z tą już prawie piliśmy Bruderschafta.
Nam pozostała kwestia gdzie na ten czas porzucić auto, aby stało tam nadal, kiedy po nie wrócimy. I tu złota rada - w podobnej sytuacji gnajcie na policję. Wystarczyła krótka rozmowa z panem w mundurze, aby dostać wskazówki na najlepsza miejscówkę na świecie, czyli pod oknami komisariatu.
Dobę później znowu byliśmy w drodze do Francji. Kolejna noc w aucie, za to z kierowcą po 10 kawach, który nie spał od 24h, nie jest typem podróży jaki chciałabym Wam polecić. Jednak z Mac Gywerem się nie dyskutuje. Przysięgam, że jak dojechaliśmy na miejsce to prawie ucałowałam ziemię. Zrobiłabym to, gdyby kręgosłup po 2 nocach w aucie nie odmówił mi posłuszeństwa.
Odebraliśmy kwaterę, taką uboższą wersję hotelu Hilton. Na tyle oszczędną w wyposażeniu, że na głowę przypadały 2 wieszaki, a moja współlokatorka podłogę myła miotłą, ale mieszkanie pod samym zamkiem nieco rekompensowało niedostatki. I byłoby już elegancko, gdyby nie kuchnia. Ta, niczym wyrwana z 4 kręgu piekieł, śmierdziała tak dosadnie, jakby użytkował ją sam Shrek. Po zapachu podejrzewaliśmy, że zamieszkuje ją stado ogrów, albo ktoś, kto był w podróży równie długo, jak my. A tam po prostu koczowała osoba, która kąpała się ostatnio w 1925 roku. Wierzcie mi, że ten smród trawił nozdrza tak zachłannie, że czuję go nawet teraz, kiedy piszę do Was z Polski.
O częstym gotowaniu nie było mowy. O oddychaniu w tym miejscu tym bardziej. O jedzeniu kazał nam zapomnieć instynkt samozachowawczy.
Czekały nas kolejne wyzwania do pokonania. Auto było nam potrzebne nie tylko na dojazd do Francji, ale i przemieszczanie się pomiędzy domem, a pracą. Skoro zostaliśmy bez samochodu, pozostała kwestia dojazdów do roboty. Weekend we Francji to nie najlepszy termin na zdobywanie informacji, ponieważ albo wszystko jest już nieczynne, albo lada chwila będzie.
Po godzinach poszukiwań dowiedzieliśmy się tylko tyle, że połączenia autobusowe są dla nas zupełnie niekorzystne, biletów tygodniowych i tak nie kupimy, ponieważ w weekend kasy są zamknięte, a w dni powszednie nie zdążymy, za to od miejsca pracy dzieli nas ponad 10km, zatem poranne spacery nie wchodzą w rachubę.
Wypożyczenie czegokolwiek okazało się tak nieopłacalne, że jak usłyszałam ile w wypożyczalni zaśpiewali za wynajęcie roweru, to byłam przekonana, że muszą do niego dodawać samochód.
Po całym dniu przeczesywania miasta i wynajdywania możliwości jedyne, co się zmieniło to sobota w niedzielę. A w niedzielę we Francji to można co najwyżej kupić bagietkę, albo przycupnąć w kawiarni i to tylko w określonych godzinach. A my musieliśmy wytrzasnąć transport, aby następnego dnia pojawić się pracy.
Jeżeli myślicie, że gorzej być nie może to powiem Wam jedno - zawsze może.
C.d.n.
A jeśli chcesz wiedzieć jak to wszystko się zaczęło. Kliknij tutaj.
Ależ Ciebie świetnie się czyta! Kłopotów oczywiście nie zazdroszczę i czekam na happy end. ;)
OdpowiedzUsuń:):):) początek na miarę lekkiej powieści :), trzymam kciuki, że zła passa minie :)
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo. A to zaledwie wycinek mojego życia:)Pozdrowienia.
UsuńTo niewiarygodne, że takie rzeczy naprawdę potrafią się zdarzyć.Już człowiek myśli,że w końcu zaczyna się dziać coś pozytywnego a tu bach....życie...
OdpowiedzUsuńNie myślałaś o napisaniu książki? Masz talent Dziewczyno:)
Pozdrawiam i czekam na cd
Dzięki wielkie. Książkę to ja już chyba napisałam próbując skończyć tego posta. Wyszedł taki komediodramat:) Pozdrawiam ciepło.
UsuńCzekam na dalsza czesc i dalsze przygody!!!
OdpowiedzUsuńUważaj, na co czekasz:)
UsuńFrancuski numer częć druga :) oglądałaś film?
OdpowiedzUsuńTytuł coś mi mówi, ale nie kojarzę nic więcej.
UsuńObejrzyj, pośmiejesz się :* kisses
Usuńhttp://www.filmweb.pl/Francuski.Numer
UsuńAaaa oglądałam, dzięki. Chętnie odświeżę:)
Usuńhuhu działo się...
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejny odcinek :)
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że masz pisane!
Też jestem introwertykiem - piąteczka!
Może założymy jakąś Organizację Wsparcia osób Introwertycznych:) Pozdrawiam:)
UsuńWow, ależ przygoda... czekam na więcej:)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Masz niewątpliwy talent - zawsze jak Cię czytam to się uśmiecham :) Napisałaś to tak, że oczami swojej wyobraźni oglądałam film... I jak to w serialach bywa C.D.N. zawsze w momencie, kiedy człowiek chce wiedzieć co dalej :) Pozdrawiam czekając na ciąg dalszy :)
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję. Starałam się nie zanudzić. Pozdrawiam serdecznie.
UsuńTwoja opowieść wciągnęła mnie. Czekam na kolejną cześć:)
OdpowiedzUsuńNo to czekam na kolejna cześć, ta przeczytałam z niekłamanym zainteresowaniem😀
OdpowiedzUsuńMiło mi, pozdrawiam:)
UsuńMamo jak tam pięknie <3
OdpowiedzUsuńRewelacyjnie napisany tekst, czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy!
OdpowiedzUsuńDziękuję. Miło Cię u siebie gościć, tym bardziej, że studiuję Twojego bloga, bo za 3 tygodnie wyruszam do wymarzonej Bretanii!:)
UsuńTekst mistrzostwo, ale mam nadzieję, że zaraz się wszystko ułoży. Zdjęcia rewelacyjne, a Francja to przepiękny kraj, te zdjęcia tylko to udowadniają. Czekam na kolejny tekst :)
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie, pozdrawiam ciepło:)
Usuńnoc dłużyła się jak lekcje niemieckiego w liceum ♥
OdpowiedzUsuńprzeczytałam z zapartym tchem, niezłe przygody :D czekam na ciąg dalszy, z lekkim niepokojem ;) z drugiej strony wiem, ze wszystko przecież dobrze się skończyło, ciekawa jestem kontynuacji. pozdrawiam!
Ha ha, dziękuję. Przypuszczam jednak, że przy Twoich podróżach to u mnie panuje zwyczajna stagnacja.
UsuńNiestety jak to w życiu bywa - każda podróż wiąże się z przygodami - nie koniecznie przyjemnymi:(
OdpowiedzUsuńA Francja? Życzę Ci, żebyś znalazła tam swoje miejsce, w którym będziesz szczęśliwa.
W Hiszpanii spotkaliśmy polskie małżeństwo, mieszkające na Lazurowym Wybrzeżu od 7 lat.
Na pytanie czy nie tęsknią za Polską - odpowiedzieli, że niestety nie. Podróżują po świecie i stać ich teraz na wszystko. No i jeszcze miejsce w którym mieszkają powoduje, że depresji tam raczej nie złapiesz:)
Świetnie piszesz. Jestem stałą bywalczynią Twojego bloga:)
Pozdrowionka z Jerzmanowic:)
Serdecznie dziękuję. Powiadają "szukajcie, a znajdziecie", więc brnę przez życie nie tracąc nadziei:)Dziękuję za dobre słowo. Dobrze wiedzieć, że są ludzie, którym się udaje:) Wszystkiego dobrego.
UsuńAleż mnie wciągnęłaś i ubawiłaś jednocześnie ( swym stylem lekkim i zabawnym). Ciekawa jestem dalszych przygód. Sama też byłam we Francji na winobraniu, zbieraniu jabłek a nawet pomidorów( pół dnia, bo nawet jako bardzo młodej wtedy istocie kręgosłup zastrajkował a upał zagotował nie tylko nogi w kaloszach). Obudziłaś wspomnienia, krótko mówiąc...pamiętam jedną noc przespaną pod chmurką, blisko,autostrady..bylismy autostopem. W ogóle to było fajnie, szczególnie, że prawie nie padało....Pozdrawiam serdecznie ;)
OdpowiedzUsuńKibicuję Ci i czekam na rozwój wypadków :)
OdpowiedzUsuńPraca zagranicą w przypadku introwertyka to spore wyzwanie. Trzymam kciuki. ;)
OdpowiedzUsuń