Nastała niedziela. We Francji dzień stagnacji, odpoczynku, zwolnionego tempa, chociaż w przypadku Francuzów nie do końca jest, co zwalniać. W moim słowniku ODC, czyli Oficjalny Dzień Cudów. Ledwo zdążyłam ziewnąć po przebudzeniu, a już się pojawiło. To uczucie, kiedy wiesz, że nie zamierzasz się rozpakowywać, ponieważ co prawda przyjechałeś wczoraj, ale zanosi się na to, że jutro wyjeżdżasz.
Pobudka wiązała się tylko z jednym - przypomnieniem sobie, że nasze problemy mnożą się jak króliki, odwrotnie proporcjonalnie do czasu, który pozostał nam na zaradzenie sytuacji. Wciąż nie mieliśmy transportu do pracy, a poniedziałek już nas łapał za fraki. Jedyną uprzywilejowaną osobą była B. moja współlokatorka - przewidująca bestia, która z Polski zabrała własny pojazd na dwóch kółkach. Nasza trójka znajdowała się w dużo mniej komfortowej sytuacji.
Męska część ekipy nieszczęść rano wypuściła się w teren w nadziei, że po drodze dokona jakiegoś zmieniającego życie odkrycia i wychodzi na to, że Bóg musiał mieć akurat zmianę, ponieważ gdzieś w gąszczu ciasnych uliczek trafili na pchli targ, a na nim na używane rowery. I tu mogłabym postawić kropkę z oklepanym happy endem, jednak pamiętajmy, że to nie amerykańskie kino, a mężczyźni to nie wypadkowa troski i empatii. Panowie postanowili nie uwzględnić mnie w tym imponującym sukcesie, w związku z czym bez roweru zostałam tylko ja. Jak zwykle na szczycie piramidy szczęścia.
Jeżeli myślicie, że nie macie w życiu powodzenia to istnieje spore prawdopodobieństwo, że w słowniku porażek wasza największa klęska będzie pod tym samym hasłem, co mój najbardziej spektakularny sukces. Poważnie. Aż tak.
Nie zwlekając razem z B. ruszyłyśmy ich śladem. Przetrząsnęłyśmy każdy zakamarek miasta. Nie znalazłyśmy targu, roweru ani dodatkowych opcji, za to późne popołudnie i majaczący na horyzoncie ironiczny uśmiechu przeznaczenia. Kilka godzin później zwątpienie zaczęło ćwiartować moją duszę. Nadzieja wyblakła na moich oczach.
Wróciłam do pokoju, przytuliłam bagietkę i zaczęłam akcję oswajania niewydarzonego losu. W mojej głowie ścierała się wizja powrotu do Polski i debetu na moi skomlącym o litość koncie z alternatywą ucieczki do Meksyku, gdzie pod wielkim słomianym Sombrero ukryłabym hańbę i kompromitację, licząc, że za kilka lat emocje wyblakną, równie skutecznie, co ludzka pamięć. Do tego czau mogłabym się zaszyć pod jakimś tajemniczym pseudonimem i popijać Tequile z plastikowego kubka.
Zaczęłam już dobierać okulary przeciwsłoneczne do kapelusza, kiedy rozdzwonił się telefon. To była B. z odpowiedzią na moje modły i szamańskie zaklęcia. Przeczesując okolicę na rowerze natrafiła na targ staroci w sąsiedniej miejscowości. I właśnie dzięki niej oraz pewnemu nieobliczalnemu Francuzowi, który postanowił zarobić na tym, co każdy normalny człowiek wyprowadziłby na śmietnik - miałam czym dojeżdżać do pracy.
Byłam tak szczęśliwa i wdzięczna, zwłaszcza, że dotransportowanie roweru, samemu siedząc już na jednym nie było najłatwiejszym zadaniem, że nie wdawałam się w zbędne szczegóły. Jednak widok mojego środka transportu uświadomił mi, że w tym wypadku jedyną dobrą wiadomością była jego cena. 20€ stargowane do 15-stu, choć sama wyceniłam go na 3 € - na zachętę. Ten rower wręcz prosił o cegłę i do rzeki. Kiedy na niego wsiadałam w głowie układałam testament.
Przerzutki nie tylko nie działały, lecz były nietykalne. Jeśli któraś obsunęła się choćby o
milimetr to uruchamiało mechanizm nieszczęść - po kolei spadał łańcuch, a
po nim ja. Nim to rozgryzłam zakładałam go chyba 150 000 razy. Zastanawiam się, czy nie wpisać tej
umiejętności do CV. Tylne koło wyznaczało własny rytm, przesuwając się od lewej do prawej, przymocowane do ramy głównie rdzą. Jeden pedał był obluzowany, więc postanowiłam używać go tylko w nagłych przypadkach, jak utrata drugiej nogi. Rower był tak skorodowany, jakby ostatnie 10 lat spoczywał na dnie morza.
Zalała mnie fala wdzięczności wymieszana ze strachem, rozpaczą i szczerym podziwem dla poprzedniego właściciela. Nie mogłam odmówić mu wyobraźni i żyłki do biznesu. Potem przyszło współczucie
dla mnie samej.
Z czasem zaczęłam wierzyć, że mam więcej żyć, niż kot. Czekałam, aż zobaczy to ktoś jeszcze i ogłoszą mnie świętą, albo przynajmniej czarownicą.
Mój rower zrzucał łańcuch, niczym wściekły pies kaganiec i musiał być połączony z jakimś skomplikowanym systemem nawadniającym, ponieważ kiedy tylko dotykałam stopami pedałów, zaczynało zacinać deszczem.
Padało, wiało i było tak zimno, że kiedy Polska pieściła oblicza 30 stopniowymi temperaturami, my w 6 stopniach próbowaliśmy przedrzeć się przez mokrą ścianę rezygnacji, lawirując między odmrożeniami, a amputacją palców u rąk.
Smaczku dodawała moja kontuzja kostki, którą nabyłam, jeszcze w Niemczech, gdzie z takim impetem huknęłam w łazienkowe marmury, że zwielokrotniła objętość, doznania i kolorystykę. 20 km dziennie na rowerze nie wpływało na taką przypadłość leczniczo. W myślach robiłam sobie okłady z euro i wizualizowałam, jak topię mój jednoślad w Loarze. To dodawało mi siły do działania.
Padało, wiało i było tak zimno, że kiedy Polska pieściła oblicza 30 stopniowymi temperaturami, my w 6 stopniach próbowaliśmy przedrzeć się przez mokrą ścianę rezygnacji, lawirując między odmrożeniami, a amputacją palców u rąk.
Smaczku dodawała moja kontuzja kostki, którą nabyłam, jeszcze w Niemczech, gdzie z takim impetem huknęłam w łazienkowe marmury, że zwielokrotniła objętość, doznania i kolorystykę. 20 km dziennie na rowerze nie wpływało na taką przypadłość leczniczo. W myślach robiłam sobie okłady z euro i wizualizowałam, jak topię mój jednoślad w Loarze. To dodawało mi siły do działania.
Praca jak praca.
Przemyślałam sprawę
dogłębnie i stwierdziłam, że o ile nie każą mi przywdziać pasiaków i nie
będą chłostać za każde niepokorne spojrzenie na Pana to zostaję i dam
radę, choćbym miała łapać muchy chińskimi pałeczkami, a potem
przyrządzać z nich nadzienie do francuskich crepes. I zostałam. Tak właśnie zrodziłam się florystką.
Celowo pomijam połowę historii z tego wyjazdu, ponieważ obawiam się, że "
Potop" byłby przy tym wpisie ubogą broszurką, ale wierzcie mi, że działo
się wiele.
Aby wrócić poruszyliśmy niebo i ziemię, ostatecznie jedyną sensowną opcją okazał się bla bla car. Mam wrażenie, że był on efektem kolejnej "cudownej" interwencji, ponieważ wyobraźcie sobie, że w tym regionie wyświetliła mi się zaledwie 1 propozycja przejazdu na dzień naszego powrotu do Polski za to od razu dużym busem, dla większej ilości osób, z obszernymi bagażami. Nikt mnie nie przekona, że takie rzeczy zdarzają się na co dzień.
Nie zapominajmy jednak, że chodziło o nas, a to by było zbyt proste. Skończyło się na tym, że kierowca postanowił przesunąć wyjazd na dzień wcześniejszy, który dla nas był jeszcze pracującym. Zostaliśmy zmuszeni do skrócenia dnia pracy i walki o zmianę warunków umowy. Wojna trwała tydzień. Nie chcecie znać szczegółów, ale dziwię się, że nie pisali o tym w gazetach.
Potem już tylko doba w wesołym autobusie, dwa potencjalne spojrzenia śmierci w oczy i znowu byłam w kraju, w którym rozumiałam, czy ktoś mnie obraża czy komplementuje.
Chwała
Bogu za sprawny mechanizm samooszukiwania się, inaczej ten wyjazd
nie byłby dla mnie taką wesołą anegdotką, jak Wam ją obecnie
przedstawiam.
Ten rok, kiedy
tylko wkroczył na arenę dziejów tytułowałam rokiem bez granic,
zmian i moich małych wielkich dokonań. Podjęłam decyzję, że chcę i mogę
coś więcej, niż tylko fantazjować o własnym życiu Znudziły mnie marzenia, zapragnęłam ich realizacji. Podejmuję się rzeczy, przed którymi jeszcze chwilę temu uciekałabym w popłochu. Zamiast widzieć przeszkody, szukam rozwiązań. Nie ma lepszego momentu na zmiany, niż dzisiaj. Tego się trzymam.
To co dla jednego jest małym krokiem, dla innych jest Everestem. Ale życie nie polega na porównywaniu się z innymi, co najwyżej ze sobą samym.
Tak
łatwo przegapić siebie w morzu ludzkich spojrzeń i słów, podczas gdy nikt inny nie może wskazać nam właściwej drogi. Ja już wiem, że moja ścieżka biegnie na
przełaj społecznemu uznaniu i nie kończy się tam, gdzie większość osób widzi
cel. Lecz tylko ja mogę podjąć decyzję, co dalej. To ja wiem, co powoduje, że przyspiesza mi puls i co sprawia,
że zamiera. Warto szukać własnego przepisu na szczęście, inaczej spełnienie zalegnie w szufladzie z wyświechtanymi
sloganami, po które będziemy sięgać, kiedy znowu zabraknie nam powodu,
aby twarz uzbroić w uśmiech.
Nie chowajmy własnych marzeń na rzecz pozornie
bezpiecznej przystani wśród ludzi, którzy dbają o to, abyśmy nie
mieli do nich wglądu. Czasami mam wrażenie, że wszystko już zostało
powiedziane. Nieważne ile razy napotkasz górę, pójdziesz pod prąd i
stoczysz walkę ze światem. Jeżeli to jest Twoja droga to będziesz
wiedział, że trudności są elementem krajobrazu. Po drodze zbierzesz ekwipunek - siłę i odwagę i wypełnisz nimi swój los. Marzenia dają nadzieję, ale ich
realizacja spokój i szczęście, jakich na próżno szukać na drogich kursach.
Nawet, jeżeli częściej, niż byś chciał czujesz, że cały świat sprzeniewierzył się przeciwko Tobie - próbuj dalej. Jeśli nie wyjdzie Ci 100 razy to nie powiedziane, że za 101-szym nie czai się powodzenie. Nawet jeżeli upadasz raz za razem to sukces wymazuje wszystkie porażki. Kiedy stoisz u upragnionego celu nie czujesz obdartych kolan, które tyle razy klękały. Nie czujesz całego ciężaru porażek, wylanych łez i bagażu trudności, które namnożyły się w plecaku doświadczeń. Zawadzasz głową o chmury. Jedno spełnione marzenie to więcej, niż wszystkie wcześniejsze niepowodzenia. Kiedy próbujesz możesz wiele stracić, ale nie próbując tracisz wszystko. Za to jeśli Ci się uda, już nic nie będzie takie samo.
I choć to wszystko trąci banałem to być może takie jest właśnie życie. Dlatego nie oglądaj się na innych. Bierz serce za przewodnika i zrób chociaż mały krok. Jeden wystarczy.
P.S. Jeszcze zanim skończyłam posta, otrzymałam pismo, w którym jestem wzywana do złożenia wyjaśnień na temat tego, dlaczego na czas podjęcia zatrudnienia nie wyrejestrowałam się z Urzędu Pracy. Ze spokojem odpowiadam - ja się nie tylko wyrejestrowałam, ale jeszcze obstawiłam zakład, że i tak otrzymam takie wezwanie. Witajcie w moim świecie. Z dedykacją dla wszystkich życiowych farciarzy.
P.S. Jeszcze zanim skończyłam posta, otrzymałam pismo, w którym jestem wzywana do złożenia wyjaśnień na temat tego, dlaczego na czas podjęcia zatrudnienia nie wyrejestrowałam się z Urzędu Pracy. Ze spokojem odpowiadam - ja się nie tylko wyrejestrowałam, ale jeszcze obstawiłam zakład, że i tak otrzymam takie wezwanie. Witajcie w moim świecie. Z dedykacją dla wszystkich życiowych farciarzy.
Część 1 wpisu znajdziesz TUTAJ.
Przynajmniej Twoje życie nie można nazwać nudnym :)
OdpowiedzUsuńMasz świetne podejście do życia, mam nadzieję, że zarażę się nim od Ciebie!
Pozdrawiam!
O tak, z nudą to mam niewiele wspólnego. Dziękuję, chociaż nie sądzę, abyś takiego podejścia potrzebowała:)Serdeczności.
UsuńIdealnie w punkt i dokładnie to, co potrzebowałam dziś usłyszeć. Mam dojmujący kryzys ćwierćwiecza ostatnio i całą niedzielę przepłakałam przeglądając polskie blogi podróżnicze (szczególnie autostopowiczów) "bo inni są tak odważni i zajebiści a ja jestem lamusem". Już samo w sobie jest to smutne, a dodam że robiłam to na kanapie w Montrealu 1,5 miesiąca przed (prawdopodobną) wędrówką po parkach narodowych :D Niech żyje nieszczęsna mania porównywania się do innych i bycie swoim najgorszym wrogiem ;)
OdpowiedzUsuńWięc wiemy, czego nie robić. Teraz już z górki. Mój kryzys trwa od tylu lat, że już nie wiem, jak było bez niego, ale Tobie życzę szybkiego powrotu do równowagi:) Pozdrawiam ciepło.
UsuńBrawo dziewczyno, jesteś prawdziwą superwomen! Wiem co w trawie piszczy, bo sama niejedno przeszłam i wiem jaką cenę się płaci za wszystko będąc na obczyżnie... Ale to co napisałaś o Evereście to sama prawda, w przenośni i dosłownie. Nie policzę moich Everestów, które zdobyłam we Włoszech, ale to co zyskałam jest moje i zapewne wiesz, że nie mówię tu o pieniądzach. My sami możemy być swoimi najlepszymi przyjaciółmi i najgorszymi wrogami a co przeważy to zależy tylko od nas. Grunt to brać się z bary z tym co nas spotyka jak mówi przysłowie, co nas nie złamie to nas wzmocni a przy okazji możemy się dowiedzieć kim naprawdę jesteśmy. To się nazywa dojrzałość, jednym jest dana wcześniej, innym później a innym nigdy...Serdecznie pozdrawiam, przesyłam Ci moc buziaków!
OdpowiedzUsuńSerdeczne dzięki Elu. Takie słowa z Twoich ust to dla mnie największy komplement. Samych dobroci dla Ciebie!
UsuńPiękne miejsca... I zgadzam się nie chowajmy własnych marzeń...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam Cię serdecznie:)
Ojej, masz strasznego pecha :( Najpierw rower, później te przygody na drodze, powrót, urząd pracy... Strach otwierać pierwszą część. A trzeciej to chyba na pewno nie przeczytam, bo boję się, że znowu będzie nad tobą wisiał pech :D
OdpowiedzUsuńKolejny świetny tekst, trzymam mocno kciuki :)
OdpowiedzUsuńJak zwykle polepszyłaś mi humor swoim wpisem :) Nie zazdroszczę jednak nerwów, bo to również wkład w ten wyjazd. Ostatnie zdania z powodzeniem mogą być przesłaniem zarówno dla tych, którzy podróżują i są "odważni", jak i dla tych, którzy trzymają się kurczowo własnych przyzwyczajeń. Zawsze trzeba wykonać ten pierwszy krok, nawet będąc w drodze, a już o podróży jakim jest życie nie wspominając. Mam nadzieję, że teraz jesteś mocniejsza, silniejsza i z takim Urzędem Pracy dasz radę ;) Pozdrawiam serdecznie Wspaniała Kobieto! :)
OdpowiedzUsuńŚmiech przez łzy. Ważne, że się dzieje. W końcu.
OdpowiedzUsuńNiezmiennie podziwiam Twoje podejście do życia. Nudzić się w nim na pewno nie będziesz. Mam nadzieję, że oprócz Everestów trafią Ci się też całkiem przyjemne podejścia z najlepszymi widokami na życie!
OdpowiedzUsuńA notka obłędna. Wiem, że dramatyczna, ale trudno się nie śmiać podczas lektury. :D
Miło się czytało, to naprawdę już koniec? Myślę, że jeszcze kilka opisów swoich sukcesów zamieścisz na blogu :)
OdpowiedzUsuńNie ma tego złego.... nie daj się :) jesteś dzielna!
OdpowiedzUsuńwróciłam do domu, przytuliłam bagietkę ♥
OdpowiedzUsuńha, bez kitu, jak byłam na początku we Francji, to też nie wiedziałam, czy ktoś mnie obraża czy komplementuje xD
świetnie się czytało całą francuską opowieść, fantastyczna historia, masz mega lekkość pióra :) gratuluję przygód i odwagi do spełniania marzeń, trzymaj się :D
Trzymamy z żoną mocno kciuki :) Dasz sobie radę :)
OdpowiedzUsuńPiekne zdjecia. Sama chetnie bym tak przez moment we Francji popracowala.
OdpowiedzUsuńDzieje się u Ciebie, oj dzieje ;) Aż nie nadążam przyznaję, przez mój ciągły brak czasu...
OdpowiedzUsuńAle zaglądam i.... podziwiam!! :)
Pozdrawiam ciepło!
Przeczytałam z zapartym tchem! Dzielna jesteś, że się nie poddajesz i próbujesz aż do skutku, tak trzymaj! Skoro los obdarza się tyloma przygodami, to z Twoją lekkością do pisania mogłabyś skreślić bestseller, myślałaś o tym? A co stało się z rowerem? Wyladował ostatecznie w Loarze, czy przywiozłaś go może do Polski ? Pozdrawiam serdecznie ;)
OdpowiedzUsuńZostał w miejscu mojego zamieszkania. Raczej wątpię, aby ktoś z niego ochoczo korzystał:) Pozdrawiam ciepło.
UsuńTrzymam mocno kciuki, wierzę w Ciebie :)
OdpowiedzUsuńpodziwiam siłę, odwagę i determinację. Właśnie jestem na skraju podjęcia decyzji o samodzielnym (samotnym?) wyjeździe do obcego państwa. Boję się, że będzie ciężko i tęskno, ale czytam blogi takich osób jak Ty i widzę, że da się :)
OdpowiedzUsuńDa się. Raz się żyje. Warto spróbować, choćby po to, aby się przekonać czy tego chcesz. Powodzenia.
UsuńAj tam narzekasz! Przynajmniej masz ciekawe życie! Moje to głównie praca-dom-praca etc.... Ale weekendy też są super!
OdpowiedzUsuńserio zacznij pisac książkii, masz takie cudowne flow, taki dryg i to wsyztsko czyta sie tak rewelacyjnie, że szok ;) grunt, ze dałaś rade, a co Cie nie zbaije to Cię wzmocni !:)
OdpowiedzUsuńSpisuj w tomiskach i uderzaj do wydawnictw, w końcu karta się odwróci i z kieliszkiem wina będziesz śmiać się, że przekułaś pecha w fart ;)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń