Ktoś mądry powiedział, że "marzenia nigdy nie są bezsensu", a ja z miejsca przybiłabym mu piątkę. Jeśli jesteśmy sumą naszych doświadczeń to warto dodawać, nawet jeżeli wszystko co możemy z tego wynieść to sztukę odpuszczania. Ja staram się równie mocno po to, aby się udało, jak i po to, aby nie żałować, że nigdy się nie odważyłam. Na wiele rzeczy bywa za wcześnie, ale na niewiele jest rzeczywiście za późno.
Upodobałam sobie teorię, że dostajemy od losu wiele okazji, które nawigują nas, abyśmy dotarli do celu, który jest nam przeznaczony. Nie zawsze je widzimy, ale umówiłam się sama ze sobą, że jak już taką zobaczę to nie zmarnuję, pochwycę i podążę sprawdzić gdzie mnie zaprowadzi. Lubię się ze sobą umawiać ;)
Takim oto sposobem trafiłam do Australii. Na praktyki z miłości, z siebie i ludzi, z własnych granic, z cierpliwości, akceptacji i filozofii "pomartwię się o to jutro". Dolecę, nie dolecę? 50% szans, więc pomyślę o tym jutro. Co zrobię, jeśli się nie uda? Może pomartwię się o to jutro? Deal. Tylko tym razem jutro oznaczało, że ląduję na końcu świata, a mój pomysł na to wydarzenie kończył się na założeniu, że ma być łatwo i przyjemnie, ciepło, wieczne słońce, bajeczne plaże i wszędobylskie kangury. Kraj stworzony do eksplorowania z luzackimi misiami Koala w bonusie.
Aż przyleciałam, a tu słońce nie grzeje, a zabija, wieje tak, że wizyta na plaży przypomina piaskowanie zębów u dentysty, paradoksalnie najprędzej idzie się "zajechać" bez samochodu, ceny są tak wysokie, że śpię dłużej, aby jadać rzadziej, a wiza na 3 miesiące tak mi sprzedała mit o wieczności, że nie zdążyłam się do końca rozpakować, a okazało się, że już nie muszę, bo czas wyjeżdżać. Dlatego dzisiaj o tym dlaczego opieszałość nie jest tym co powinniście zabierać na Antypody i jak nie zwiedzać Australii, a mimo to mieć co wspominać.
Ja podeszłam do sprawy profesjonalnie i postanowiłam wgryźć się w australijski styl życia na tyle mocno i dogłębnie, aby sąsiedzi zwątpili w możliwość, że nie mieszkałam tu od zawsze.
Mimo to przyznaję, że bywały dni, kiedy nurzałam się w otchłani przygody, widoków niczym z katalogu biura podróży, kiedy zapominałam, że gdzieś istnieje życie, które nie wygląda jak z reklamy mleczka do opalania i w takie dni było mi dane.
Jak nie zwiedzać Australii?
Po pierwsze, jak już tu jesteś to bierz tyłek w troki i zwiedzaj, bo zapewne wiesz, że Twój czas na ziemi jest ograniczony, a czasu w Australii masz po 100 kroć mniej, więc nie trzeba być wybitnym matematykiem, aby wiedzieć, że to mało.
Nie daj sobie wmówić, że ze wszystkim zdążysz. Ja tym sposobem co najwyżej na wszystko się spóźniłam, a wiza skończyła mi się szybciej, niż oswoiłam się z tym faktem. Co prawda już jestem z powrotem, ale jak wiemy to, że popełniamy błędy wcale nie musi oznaczać, że się na nich uczymy ;)
Po iluś tam dniach w palącym 30 stopniowym żarem słońcu zaczynasz wierzyć, że wszędzie świat tak wygląda, więc dbajcie aby nie zapomnieć, że to złudzenie, mara, a już na pewno nieprawda. Najlepiej urządzić sobie izbę pamięci ze zdjęciem polskiej zimy pośrodku, aby nie umknęła nam świadomość, że nic nie trwa wiecznie, a już przede wszystkim nie wszędzie trwa australijskie lato.
Ta część Australii Zachodniej, gdzie obecnie przebywam to typowy model podmiejskiej dzielnicy willowej. Skrzyżowanie gładkich uliczek, z idealnymi domami o równo przystrzyżonych trawnikach, z niezliczoną ilością parków, plaż i rozkrzyczanym oceanem. Dalej długo długo nic. 3 składowe minimalizmu w wydaniu pod palmami to nic innego, jak słońce, plaża i surfing. Jeśli to przypomina Wasz idealny przepis na życie to napiszcie, podam Wam adres Waszego wymarzonego końca świata. Jeśli nie i czasami chcielibyście czegoś więcej, niż tylko dostać piachem po oczach, a przynajmniej zmienić piach, niech pochodzi z innej plaży to zapraszam do miejsc, gdzie nie będzie ani trochę gorzej. Są miejsca w Australii Zachodniej, bez których można żyć, ale lepiej, abyśmy nie musieli.
Perth i okolice
Perth - rzekomo najbardziej odosobnione miasto świata, 4-te największe miasto Australii i miejsce, w którym w zderzeniu z konkurencją podobno nad wyraz dobrze się mieszka. W moim osobistym rankingu Perth plasuje się w ścisłej czołówce szczególnie za to, że przy swoich 6 418 km² powierzchni (dla porównania Warszawa to jedyne 517 km²) sprawia wrażenie tak kameralnego, że prędzej uwierzysz, że jesteś w Sochaczewie niż w czymś, co 12- krotnie pomieściłoby stolicę Polski. Centrum w równym stopniu należy do bezdomnych, co do gości w garniakach, więc kluczowym elementem są interwencje policji, które podziwiam z niemałym zainteresowaniem. Dla mnie Perth to przede wszystkim tętniące życiem Leederville - dzielnica pełna kafejek, street artu i butików z klimatycznym studyjnym kinem Luna, London Court z pasażem stylizowanym na zabytkową angielską uliczkę, Nortbridge ze swoim China Town, ogromny Kings Park - największy śródmiejski park na świecie z panoramą na okolicę, Oceanarium, Stary Młyn czy Elizabeth Quay punkt, w którym rzeka Swan przecina miasto i gdzie organizowana jest większość wydarzeń. Szalenie lubię Perth za całokształt, za darmową komunikację, ale może też dlatego już nie pamiętam jak to jest mieć do innej aglomeracji mniej niż 2800 km.
Caversham Wildlife Park - pogładzić nogę Wombata, spojrzeć w oczy zdegustowanemu własną popularnością Misiowi Koala, nakarmić kangura, a potem trzasnąć sobie z nim selfie albo zobaczyć jak mewa zjada obiad pingwinowi, którego bardziej niż posiłek interesuje, którym profilem ustawić się do zdjęcia. Jeśli tak jak ja kochacie zwierzaki bardziej, niż siebie samego to nie da się ominąć tego miejsca. Przed macaniem zwierzątek dezynfekuje się ręce, a jedyne wyzwanie tutaj to utrzymać euforię w ryzach, bo z tym bywa rzeczywiście trudno.
Fremantle - autem od Perth to zaledwie 30 minut drogi, na łasce komunikacji miejskiej z mojego miejsca zamieszkania to autobus, 2 pociągi i ponad 1,5 h w jedną stronę, ale i tak wracałabym jak bumerang. To portowe historyczne miasteczko ma tak niewielkie rozmiary, że zwiedza się je równie bezwysiłkowo co domek dla lalek, a mimo to ciężko nie odnieść wrażenia, że to tutaj wypada epicentrum wszechświata i jeśli nie wiemy, gdzie aktualnie podziało się życie na planecie to rachunek prawdopodobieństwa wskazywałby właśnie na Freo. Lubię miasta, które przenoszą mnie w czasie, chociaż patrząc na wiek Australii to mogę się spodziewać, że cofną mnie najdalej do wczoraj. Tymczasem Fremantle nie tylko ma jakąś historię, ale jeszcze wygląda, jakby ją miało. Wyobraźnię niezwykle pobudza tutejsze zabytkowe więzienie. Tylko pomyślcie, że za swoje przewinienia zostajecie zesłani do odbywania kary na końcu świata, lecz najpierw musicie sami zbudować sobie miejsce, gdzie tą karę odbędziecie. Robicie to nie mając zupełnie pojęcia, że za kilkaset lat dzieło Waszych rąk i jednocześnie miejsce niedoli trafi na listę UNESCO i codziennie będzie gościło turystów z całego świata. Przewrotne to życie bardzo i tak dosadnie obrazuje jak znaczący wkład w losy świata ma każde ludzkie istnienie, nawet to już dawno wykluczone poza margines społeczny. Fremantle to jednak dużo więcej. Kolonialny charakter, stylowa architektura budynków zdobionych drewnianymi balustradami, artystyczna dusza i najsłynniejszy na zachodnim wybrzeżu market, który od piątku do niedzieli każe gnać na bazar po hamburgera z kaktusem i klimat głównej ulicy ze stylowymi sklepami, kawiarniami i wakacyjną atmosferą. To dzięki Fremantle dziki pies już zawsze będzie kojarzył mi się z mąką. Symbol ogromnego czerwonego Dingo widnieje na tle młyna historycznego zakładu produkcyjnego i stanowi ikonę nie tylko samego Fremantle, ale już całej Australii Zachodniej. We Fremantle znajduje się grób Bona Scotta, legendarnego wokalisty grupy AC/DC. I tak, to właśnie tutaj po raz pierwszy spróbowałam rekina z nadzieją, że role nigdy się nie odwrócą.
Rottnest Island - perełka na mapie miejsc do odwiedzenia. Rajska wyspa z rodzimymi torbaczami o wdzięcznej nazwie Quokka, które ze względu na szczególny wyraz twarzy zostały okrzyknięte najradośniejszymi zwierzętami świata i mistrzami selfie. Zaledwie 45 min promem z Perth lądujesz na wyspie, na której przestaje Cię obchodzić cala reszta świata, bo nawet nie pamiętasz takowego. To tam pierwszy raz widziałam dziko występujące węże ( uwaga wysoce jadowite), lwy morskie, czy właśnie to małe rozrabiające kuzynostwo kangurów. Po wyspie można poruszać się wyłącznie pieszo, na rowerze lub podarować sobie krótki kurs zabytkowym pociągiem. Wyspa posiada własny kościółek, galerię, kilka lokali gastronomicznych, piekarnię, 1 sklep spożywczy, 2 latarnie morskie i od groma plaż. W nocy potrafiło być tak zimno, że zamarzały mi sny, za to dni..., dni były arogancko doskonałe.
Promy na wyspę odpływają codziennie z przystani w Perth lub Fremantle.
Busselton - to wakacyjna i atrakcyjna, niczym Grażyna miejscowość z super hiper długim drewnianym molem w głąb oceanu, takim co to jak zamierzacie dotrzeć do końca, to lepiej wziąć prowiant na drogę bo inaczej nie wiadomo czy się wróci. Serio, molo ma prawie 2 km (1841m) długości i kursuje po nim specjalny pociąg dla turystów, więc środkiem pomostu biegną tory kolejowe. Nie opowiem Wam o emocjach, jakie towarzyszą, kiedy człowiek wyłaniała się o poranku z bagażnika ( nieważne jak to brzmi ;) i okazuje się, że euforia zastanym krajobrazem przyćmiewa nawet dziką radość z braku mandatu po nocy spędzonej na publicznym parkingu. Kolor wody, piasku, nieba i zachodzącego słońca - wszystko tam wygląda jak podrasowane w photoshopie. Na dokładkę Busselton ma coś czym poza nim mogą pochwalić się zaledwie 4 miejsca na świecie - podwodne obserwatorium, a to wszystko i tak nic przy tym, że w parkowym grillu można znaleźć gniazdko elektryczne. Tym bardziej, że gniazdko jest darmowe, a obserwatorium nie i nagle czajnik elektryczny w podróży zdaje się nabierać nowego sensu.
Margaret River - czyli w skrócie wino i surfing, chociaż bezpieczniej w odwrotnej kolejności. To zarówno miasteczko jak i region 200- stu winnic, lokalnych produktów, licznych restauracji, winiarni i butików. W gratisie jaskinie, śródziemnomorski klimat i jedne z najlepszych warunków do surfowania, jeśli przemilczymy temat rekinów. Jeden okaz zaledwie kilka dni temu starł się tam z dwójką surferów i o ile pierwszego zaledwie drasnął to drugiego już prawie zaczął trawić i byłoby po chłopaku, gdyby nie to, że wyrzut adrenaliny obudził w nim Bruce'a Lee i pomimo odniesionych ran stoczył zwycięską bitwę z rybą. Nawet będąc na miejscu słucha się takich wiadomości, jak relacji z kiepskiego seansu filmowego, wpuszczając jednym uchem, a wypuszczając drugim i najwidoczniej nie tylko ja tak mam, bo co poniektórych zniechęciło to do pływania w tym nieszczęśliwym miejscu zaledwie przez godzinę po ataku, więc albo Australijczycy mają wielkie cohones, albo nie po kolei w głowie. Od siebie chciałam szczególnie polecić oglądanie zachodu słońca w Surfer’s Point w Prevelly, łapanie fal zostawiam pod indywidualną rozwagę i żeby nie było, że nie mówiłam.
Albany - w mojej głowie już na zawsze pozostanie australijską wersją Albanii, w rzeczywistości Albany to popularny turystyczny region na południowym wybrzeżu Zachodniej Australii. Plaże tutaj zaliczają się do jednych z najpiękniejszych, ale są równie piękne co niebezpieczne, lubią zmiatać ludzi ze skał, o czym warto pamiętać, zanim próba zrobienia dobrego selfie odbierze nam resztki instynktu zachowawczego. Pomiędzy Albany, a miejscowością Kalamunda położoną w okolicy Perth rozciąga się Bibbulmun Track - jeden z najdłuższych i najfajniejszych szlaków wędrownych o długości bliskiej 1000 km. Poza tym to tutaj miały miejsce początki osadnictwa białych po tej stronie Australii, tyle że wtedy przypływano tu za karę, a jeszcze do 1978 r., o zgrozo, poławiano wieloryby. Teraz na szczęście wypływa się je tylko oglądać, ale stację wielorybniczą z jej dość ponurą historią można zwiedzać do dzisiaj i chcę wierzyć, że taka "pamiątka" wystarczy, aby ludzie nigdy więcej nie wybrali podobnej drogi i zrozumieli, że lepiej światu coś ofiarować, niż odbierać. Inaczej, jaki świat Ci się marzy człowieku?
Torndirrup National Park (Albany) - Park Narodowy oddalony 10 km od miasta Albany to jedno z tych miejsc, do którego jak trafiasz to zaczynasz wewnętrzną walkę, aby zmotywować się do dalszej jazdy, bo właściwie nie wiesz po co Ci ona jeszcze potrzebna. Szczególnie jeśli własnie wybija Sylwester, a Ty masz przed sobą białe piaszczyste plaże, klify, wrzosowiska, surowe wybrzeże, szlaki i punktów widokowych więcej, niż konfetti. Niby mieszkasz w bagażniku, ale to co jest zaraz za nim sprawia, że czujesz się, jak w 5 gwiazdkowym hotelu w pokoju z najdroższym pejzażem za oknem. Jak zaparkowaliśmy z widokiem na ocean to wyzwaniem było nas stamtąd wyprosić. Za odgłosy nocy robiło powietrze spuszczane z kół terenowych aut, ponieważ było to jedno z tych szczęśliwych miejsc, gdzie droga dla odpowiednio zmotoryzowanych prowadziła prosto na plażę. Ocean ma tutaj wszystkie odcienie turkusu, a krajobrazy są tak piękne, że wyobraźnia może wybrać zasłużony urlop, bo wydaje się być zupełnie niepotrzebna.
Rottnest Island - perełka na mapie miejsc do odwiedzenia. Rajska wyspa z rodzimymi torbaczami o wdzięcznej nazwie Quokka, które ze względu na szczególny wyraz twarzy zostały okrzyknięte najradośniejszymi zwierzętami świata i mistrzami selfie. Zaledwie 45 min promem z Perth lądujesz na wyspie, na której przestaje Cię obchodzić cala reszta świata, bo nawet nie pamiętasz takowego. To tam pierwszy raz widziałam dziko występujące węże ( uwaga wysoce jadowite), lwy morskie, czy właśnie to małe rozrabiające kuzynostwo kangurów. Po wyspie można poruszać się wyłącznie pieszo, na rowerze lub podarować sobie krótki kurs zabytkowym pociągiem. Wyspa posiada własny kościółek, galerię, kilka lokali gastronomicznych, piekarnię, 1 sklep spożywczy, 2 latarnie morskie i od groma plaż. W nocy potrafiło być tak zimno, że zamarzały mi sny, za to dni..., dni były arogancko doskonałe.
Promy na wyspę odpływają codziennie z przystani w Perth lub Fremantle.
Południowe wybrzeże zachodniej Australii do 450km od Perth
Busselton - to wakacyjna i atrakcyjna, niczym Grażyna miejscowość z super hiper długim drewnianym molem w głąb oceanu, takim co to jak zamierzacie dotrzeć do końca, to lepiej wziąć prowiant na drogę bo inaczej nie wiadomo czy się wróci. Serio, molo ma prawie 2 km (1841m) długości i kursuje po nim specjalny pociąg dla turystów, więc środkiem pomostu biegną tory kolejowe. Nie opowiem Wam o emocjach, jakie towarzyszą, kiedy człowiek wyłaniała się o poranku z bagażnika ( nieważne jak to brzmi ;) i okazuje się, że euforia zastanym krajobrazem przyćmiewa nawet dziką radość z braku mandatu po nocy spędzonej na publicznym parkingu. Kolor wody, piasku, nieba i zachodzącego słońca - wszystko tam wygląda jak podrasowane w photoshopie. Na dokładkę Busselton ma coś czym poza nim mogą pochwalić się zaledwie 4 miejsca na świecie - podwodne obserwatorium, a to wszystko i tak nic przy tym, że w parkowym grillu można znaleźć gniazdko elektryczne. Tym bardziej, że gniazdko jest darmowe, a obserwatorium nie i nagle czajnik elektryczny w podróży zdaje się nabierać nowego sensu.
Margaret River - czyli w skrócie wino i surfing, chociaż bezpieczniej w odwrotnej kolejności. To zarówno miasteczko jak i region 200- stu winnic, lokalnych produktów, licznych restauracji, winiarni i butików. W gratisie jaskinie, śródziemnomorski klimat i jedne z najlepszych warunków do surfowania, jeśli przemilczymy temat rekinów. Jeden okaz zaledwie kilka dni temu starł się tam z dwójką surferów i o ile pierwszego zaledwie drasnął to drugiego już prawie zaczął trawić i byłoby po chłopaku, gdyby nie to, że wyrzut adrenaliny obudził w nim Bruce'a Lee i pomimo odniesionych ran stoczył zwycięską bitwę z rybą. Nawet będąc na miejscu słucha się takich wiadomości, jak relacji z kiepskiego seansu filmowego, wpuszczając jednym uchem, a wypuszczając drugim i najwidoczniej nie tylko ja tak mam, bo co poniektórych zniechęciło to do pływania w tym nieszczęśliwym miejscu zaledwie przez godzinę po ataku, więc albo Australijczycy mają wielkie cohones, albo nie po kolei w głowie. Od siebie chciałam szczególnie polecić oglądanie zachodu słońca w Surfer’s Point w Prevelly, łapanie fal zostawiam pod indywidualną rozwagę i żeby nie było, że nie mówiłam.
Albany - w mojej głowie już na zawsze pozostanie australijską wersją Albanii, w rzeczywistości Albany to popularny turystyczny region na południowym wybrzeżu Zachodniej Australii. Plaże tutaj zaliczają się do jednych z najpiękniejszych, ale są równie piękne co niebezpieczne, lubią zmiatać ludzi ze skał, o czym warto pamiętać, zanim próba zrobienia dobrego selfie odbierze nam resztki instynktu zachowawczego. Pomiędzy Albany, a miejscowością Kalamunda położoną w okolicy Perth rozciąga się Bibbulmun Track - jeden z najdłuższych i najfajniejszych szlaków wędrownych o długości bliskiej 1000 km. Poza tym to tutaj miały miejsce początki osadnictwa białych po tej stronie Australii, tyle że wtedy przypływano tu za karę, a jeszcze do 1978 r., o zgrozo, poławiano wieloryby. Teraz na szczęście wypływa się je tylko oglądać, ale stację wielorybniczą z jej dość ponurą historią można zwiedzać do dzisiaj i chcę wierzyć, że taka "pamiątka" wystarczy, aby ludzie nigdy więcej nie wybrali podobnej drogi i zrozumieli, że lepiej światu coś ofiarować, niż odbierać. Inaczej, jaki świat Ci się marzy człowieku?
Torndirrup National Park (Albany) - Park Narodowy oddalony 10 km od miasta Albany to jedno z tych miejsc, do którego jak trafiasz to zaczynasz wewnętrzną walkę, aby zmotywować się do dalszej jazdy, bo właściwie nie wiesz po co Ci ona jeszcze potrzebna. Szczególnie jeśli własnie wybija Sylwester, a Ty masz przed sobą białe piaszczyste plaże, klify, wrzosowiska, surowe wybrzeże, szlaki i punktów widokowych więcej, niż konfetti. Niby mieszkasz w bagażniku, ale to co jest zaraz za nim sprawia, że czujesz się, jak w 5 gwiazdkowym hotelu w pokoju z najdroższym pejzażem za oknem. Jak zaparkowaliśmy z widokiem na ocean to wyzwaniem było nas stamtąd wyprosić. Za odgłosy nocy robiło powietrze spuszczane z kół terenowych aut, ponieważ było to jedno z tych szczęśliwych miejsc, gdzie droga dla odpowiednio zmotoryzowanych prowadziła prosto na plażę. Ocean ma tutaj wszystkie odcienie turkusu, a krajobrazy są tak piękne, że wyobraźnia może wybrać zasłużony urlop, bo wydaje się być zupełnie niepotrzebna.
Gap i Natural Bridge ( Albany) - punkty widokowe z platformą widokową wzniesioną 40 metrów nad wodami hardego Oceanu Południowego oraz formacją na kształt skalnego mostu są częścią wspomnianego wyżej Parku Torndirrup, jednak jak nic zasługują na własne 5 minut. Energia dzikiej potęgi natury i fal groźnie rozbijających się o skały tuż pod naszymi stopami to iście hipnotyzująca mieszanka, która aż prosi się o kłopoty. Są punkty, gdzie tylko brakuje tabliczki "nie patrz w dół", jednak konstrukcja jest nad wyraz bezpieczna. Płaci się jedynie za parking, chociaż może nie tak jedynie bo, aż 12 dolarów, ale dajmy spokój to w końcu Australia.
Giants Tree Top Walk (Walpole National Park) - 600 metrowy spacer koronami starych drzew, których wiek sięga nawet 400 lat. Czego tu nie ma? Unikalne rośliny, drzewa, które mają twarz i wymiary pnia potrafiące pomieścić samochód. Można zwątpić czy większe wrażenie robi wysokość czy szerokość ;-) Platforma jest dostępna dla każdego i wznosi się, aż do 40 metrów nad ziemią, więc lęk wysokości nie jest tu zaproszony. Wstęp to 21 dolarów. Spacer jest dość krótki, ale można go ponawiać dowolną ilość razy, więc jeśli preferujecie chodzenie w kółko to nie mogliście lepiej trafić. Zawsze to lepiej gonić siebie dookoła drzewa, niż dookoła bloku.
Cape Leeuwin Lighthouse (Augusta) - przylądek na którym wszystko ma metkę naj. Najbardziej na południe wysunięty kraniec Australii z najwyższą w tym kraju latarnią morską w niezwykłym miejscu gdzie łączą się dwa Oceany Indyjski i Południowy, a to wszystko osadzone w klimacie surowego wybrzeża. Moim skojarzeniom bliżej tu było do Danii, która nota bene w wydaniu australijskim leży całkiem niedaleko. Podobno to świetny punkt do wypatrywania wielorybów tyle, że od maja do września, o czym dowiedziałam się będąc tam w grudniu, więc niestety nic Wam o tym nie opowiem.
Północno - zachodnie wybrzeże do 600km od Perth
Lancelin Sand Dunes - Lancelin to mała rybacka miejscowość niecałe 130 km od Perth. Może nie ma tam normalnego sklepu, poza takim zbliżonym do tego z przeciętnej polskiej wsi w latach 90-tych, są za to warunki do zawodów windsurferskich, dolary zalegające po krzakach i najlepsze z najlepszych, czyli wydmy. A wydmy nie byle jakie, bo mało, że wysokie to jeszcze tak rozległe, że można na nich uprawiać sandboarding, rozbijać się quadami i autami 4x4. Jak doczekaliśmy do zachodu słońca to zostaliśmy praktycznie sami, a wtedy to już hulaj dusza. Cała turystyczna Azja zabiera się wcześniej i nagle masz dookoła siebie tylko tony piachu mieniącego się w promieniach zachodzącego słońca, piach między zębami, piach w oczach i uszach, w gardle i we włosach, a i tak nie chcesz wracać.
Pinnacles Dessert ( Nambung National Park) - tysiące wapiennych stożków pośrodku niczego, a frajda taka, że wysiadają przy tym wesołe miasteczka. Ich powstanie datuje się na 25 000 - 30 000 lat temu, a wysokość osiągają nawet do 3,5 metra. Jak natura coś odpicuje to cieszy i nie przestaje, aż pojawi się człowiek co to nie posunął się w trakcie ewolucji i im więcej razy czyta, aby nie wspinać się na te kruche formacje, tym mocniej czuje, że jednak powinien. Smutek. Krajobraz nieco z innego świata. Pustynię można objeżdżać samochodem z przystankami na zdjęcia lub forsować pieszo, ale wierzcie mi, że lepiej nie zapomnieć o wodzie. Płaci się jedynie za samochód - wjazd 12 dolarów i można spędzić tam tyle czasu ile zdołamy, bez obaw, że ktoś się zasiedzi, bo to jednak pustynia.
Cervantes - malutka rybacka wioska, gdzie woda oceanu ma oszałamiające 2 kolory. Tylko tu wyszłam na spacer z płaszczką i delfinami. Jak myślę, że już coś tam w życiu widziałam i byle plaża nie ma mocy, aby mnie zaskoczyć to wpadam do takiego Cervantes i na nowo witam się z pokorą.
Park Narodowy Kalbarri - klasyk Australii Zachodniej i jeden z najjaśniejszych punktów w podróży po tym stanie. Jeśli kojarzysz wypasione klify, wąwozy i naturalne skalne okno ( takie co to nie trzeba tu być, aby znać ) to wszystko właśnie dzieje się tutaj. Szukasz klimatu australijskiej farmy? Dobrze trafiłeś. Nakarmiłbyś pelikana? Nie ma sprawy. Znajdziesz tu punkt, gdzie to dzieje się codziennie pomiędzy 8:45, a 9:15 rano. Można w Zachodniej Australii nie zobaczyć delfina, ale nie można ominąć Kalbarri.
Pinnacles Dessert ( Nambung National Park) - tysiące wapiennych stożków pośrodku niczego, a frajda taka, że wysiadają przy tym wesołe miasteczka. Ich powstanie datuje się na 25 000 - 30 000 lat temu, a wysokość osiągają nawet do 3,5 metra. Jak natura coś odpicuje to cieszy i nie przestaje, aż pojawi się człowiek co to nie posunął się w trakcie ewolucji i im więcej razy czyta, aby nie wspinać się na te kruche formacje, tym mocniej czuje, że jednak powinien. Smutek. Krajobraz nieco z innego świata. Pustynię można objeżdżać samochodem z przystankami na zdjęcia lub forsować pieszo, ale wierzcie mi, że lepiej nie zapomnieć o wodzie. Płaci się jedynie za samochód - wjazd 12 dolarów i można spędzić tam tyle czasu ile zdołamy, bez obaw, że ktoś się zasiedzi, bo to jednak pustynia.
Cervantes - malutka rybacka wioska, gdzie woda oceanu ma oszałamiające 2 kolory. Tylko tu wyszłam na spacer z płaszczką i delfinami. Jak myślę, że już coś tam w życiu widziałam i byle plaża nie ma mocy, aby mnie zaskoczyć to wpadam do takiego Cervantes i na nowo witam się z pokorą.
Park Narodowy Kalbarri - klasyk Australii Zachodniej i jeden z najjaśniejszych punktów w podróży po tym stanie. Jeśli kojarzysz wypasione klify, wąwozy i naturalne skalne okno ( takie co to nie trzeba tu być, aby znać ) to wszystko właśnie dzieje się tutaj. Szukasz klimatu australijskiej farmy? Dobrze trafiłeś. Nakarmiłbyś pelikana? Nie ma sprawy. Znajdziesz tu punkt, gdzie to dzieje się codziennie pomiędzy 8:45, a 9:15 rano. Można w Zachodniej Australii nie zobaczyć delfina, ale nie można ominąć Kalbarri.
Hutt Lagoon to prawdziwa petarda, a ściślej rzecz ujmując - jezioro. Słone i różowe, tak różowe, jakby się komuś wylała lemoniada. Kolor to zasługa wyjątkowych glonów wytwarzających karotenoidy - ten sam barwnik, który odpowiada np. za kolor marchewki. Sól i algi tworzą na jeziorze warstwę, która momentami przypomina lód, ale lodem nie jest, co udało mi się sprawdzić osobiście, zapadając się w szlam po kolana. Uczucie, którego nie polecam, za to widok taki, że brakowało tylko jednorożca i stoiska z watą cukrową. Najlepiej odwiedzać rano lub o zachodzie słońca.
Port Gregory - urokliwa wioska przytulona do różowego jeziora otoczona przez kilometry odkrytej rafy koralowej. Właściwie nic szczególnego i nie pisałabym o niej, gdyby znowu chodziło o plażę czy ładne ale ograne widoczki ale tu chodzi o DELFINY! I to brykające tuż przy molo na tle zachodzącego słońca, a to się nigdy nie nudzi.
Corronation Beach - raj miłośników kite i windsurferów. Jak żyję nie widziałam ich tylu w jednym miejscu. Jednego dnia miejsce potrafi przemienić się w wioskę szalonych amatorów sportów wodnych, aby już następnego świecić pustkami i otumaniać ciszą. Ja bardzo lubię ciszę, ale lubię też panów o rozwianych włosach i z deską w dłoni, więc to jest jedna z tych miejscówek, gdzie można mieć wszystko.
Po kilku miesiącach w Australii namnożyło mi się pytań. Dlaczego karaluchy są tu większe od psów, dlaczego światło księżyca ma moc reflektora, a on sam jest rozmiaru, jakby znajdował się metr ode mnie, a nie wysoko na niebie i dlaczego surferzy w ogóle wchodzą do wody, jeśli rekiny wciąż obgryzają im ręce i nogi, a na nowych mówi się tutaj herbatniki dla rekinów i to jest zabawne tylko dopóki nie chodzi o Ciebie.
Port Gregory - urokliwa wioska przytulona do różowego jeziora otoczona przez kilometry odkrytej rafy koralowej. Właściwie nic szczególnego i nie pisałabym o niej, gdyby znowu chodziło o plażę czy ładne ale ograne widoczki ale tu chodzi o DELFINY! I to brykające tuż przy molo na tle zachodzącego słońca, a to się nigdy nie nudzi.
Corronation Beach - raj miłośników kite i windsurferów. Jak żyję nie widziałam ich tylu w jednym miejscu. Jednego dnia miejsce potrafi przemienić się w wioskę szalonych amatorów sportów wodnych, aby już następnego świecić pustkami i otumaniać ciszą. Ja bardzo lubię ciszę, ale lubię też panów o rozwianych włosach i z deską w dłoni, więc to jest jedna z tych miejscówek, gdzie można mieć wszystko.
Po kilku miesiącach w Australii namnożyło mi się pytań. Dlaczego karaluchy są tu większe od psów, dlaczego światło księżyca ma moc reflektora, a on sam jest rozmiaru, jakby znajdował się metr ode mnie, a nie wysoko na niebie i dlaczego surferzy w ogóle wchodzą do wody, jeśli rekiny wciąż obgryzają im ręce i nogi, a na nowych mówi się tutaj herbatniki dla rekinów i to jest zabawne tylko dopóki nie chodzi o Ciebie.
Wierzę, że z właściwą osobą można być szczęśliwą/ym gdziekolwiek, podobnie jak z niewłaściwą uwiera widok samego raju. Australię zaliczam do miejsc, z którego można czerpać radochę, nawet jeśli plan A pójdzie nie tak, pod warunkiem, że to nie Ty sam/a jesteś dla siebie najbardziej nietrafionym towarzystwem.
Nie wiem czy ktokolwiek mógłby powiedzieć, że spał więcej razy w niedozwolonych miejscach, niż my. Nie wiem czy my kiedykolwiek spaliśmy w jakimś dozwolonym, więc albo mamy wyjątkowego farta, albo ograniczenia są tylko w naszych głowach. Spanie na dziko to gwarancja przygody. Nigdy nie wiadomo czy prędzej chapnie nas policja, czy coś niepożądanego w tyłek.
Co prawda to jedynie wycinek miejsc, którymi Australia Zachodnia potrafi przytulić do swej matczynej piersi. Marzy mi się dużo więcej, szczególnie Monkey Mia, gdzie co rano delfiny przypływają na śniadanie na plaży, więc Św. Mikołaju jeśli mnie słyszysz to w maju mam urodziny, a Ty masz wolne, aż do grudnia także ten ;)
Nie wiem czy ktokolwiek mógłby powiedzieć, że spał więcej razy w niedozwolonych miejscach, niż my. Nie wiem czy my kiedykolwiek spaliśmy w jakimś dozwolonym, więc albo mamy wyjątkowego farta, albo ograniczenia są tylko w naszych głowach. Spanie na dziko to gwarancja przygody. Nigdy nie wiadomo czy prędzej chapnie nas policja, czy coś niepożądanego w tyłek.
Co prawda to jedynie wycinek miejsc, którymi Australia Zachodnia potrafi przytulić do swej matczynej piersi. Marzy mi się dużo więcej, szczególnie Monkey Mia, gdzie co rano delfiny przypływają na śniadanie na plaży, więc Św. Mikołaju jeśli mnie słyszysz to w maju mam urodziny, a Ty masz wolne, aż do grudnia także ten ;)
Przede wszystkim świetny tekst! Dawno nie widziałam tyle pięknych miejsc/zdjęć w jednym wpisie. Nawet nie potrafię powiedzieć, które spodobało mi się najbardziej. Quokke widzę pierwszy raz i przepadłam, jest przekochany!
OdpowiedzUsuńPS: Filozofię "pomartwię się o to jutro" zdecydowanie muszę wprowadzić w życie :)
Nie sądziłam, że Australia jest taka piękna. Niesamowite widoki.
OdpowiedzUsuńO Fremantle często czytywałam u Nirrimi z Fire and Joy, chciałabym kiedyś tam pojechać. Myślę, że Rottnest Island i te prześwietne quokka podbiłyby moje serducho.
OdpowiedzUsuńPrawdziwe slow travel! :)
Piękne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńTekst podróżniczy ma być długi! Wiadomo, nie za długi, ale powinien wciągnąć czytelnika na tyle, by ten poczuł miejsce, o którym czyta. A ja poczułem Australię i jest mi z tym dobrze i dziękuję. Miła odmiana po dziesiątkach blogów, gdzie opis podróży to lista 10 naj.
Kilka dni temu zastanawiałam się, gdzie się podziewasz i, proszę bardzo, odpowiedź jak na zamówienie ;))
OdpowiedzUsuńWow! Przeczytałam z zapartym tchem, a zdjęcia musiałam sobie obejrzeć dwa razy by w nie uwierzyć ;)) Dzięki Tobie znów przeniosłam się w świat, którego osobiście jeszcze nie odkryłam ( ale nigdy nic nie wiadomo, wszak do Wietnamu też nie planowałam się wybrać, ale dzięki Binie spędziłam tam niezapomniane letnie wakacje w środku zimy ;)) Pozdrawiam serdecznie ;))
Ależ raj... wiesz, coś o zwiedzaniu i czasie wiem. Irlandia jest mała, a ja wciąż byłam tylko w ćwiartce miejsc, które mam na liście, a mieszkam to prawie sześć lat.
OdpowiedzUsuńZdjęcia i opisy bajeczne. Lubię. Krowę z wyciągniętymi na boki ramionami - uwielbiam. Mój syn przebąkuje, że chce z dziewczyną wyjechać na rok do Australii po studiach i tak sobie myślę, raju, no leć, jak czujesz, że chce... Zawsze kiedy zerkałam na Twoje relacje myślałam o moim dziecku tam, jakiś taki czynnik wiążący się do mnie przyplątał.
Uściski i dzięki za ten powiew wiatru i widok słońca, bo u nas, jakby na lekarstwo tego drugiego. Kisses
Ha, jak zawsze świetny tekst :) Padłam przy "...spróbowałam rekina z nadzieją, że role nigdy się nie odwrócą..." - ja mam tak z reniferem :P
OdpowiedzUsuńJakby tak odkopać te stożki, to może jakieś podziemne miasto by było? Fajnie to wygląda, podobnie jak różowa woda - skojarzenie z jednorożcem, serduszkami i watą cukrową jak najbardziej na miejscu :)
Właściwie o wszystko martwię się DZIŚ, ale tylko przez chwilę, potem niczym Scarlett O'Hara - pomyślę o tym JUTRO :) No ale dziś jeszcze kwiecień, a wkrótce maj - więc najlepszego! Niech ten Santa to Tobie nie zapomni!
A poza tym dziękuję za śpącego kangura - uroczy!!!! i za neonowego osiołka, które to zwierzątka uwielbiam :) Dziękuję za uwagę i ściskam :)
Dziękuję za taką wirtualną wycieczkę! Przerażają mnie trochę te karaluchy, ale dla takiej przygody chyba warto nawet i z nimi blisko się spotkać :)
OdpowiedzUsuńPrzemiło mi się czytało Twój tekst, także mam nadzieję, że Mikołaj słyszy Cię i oby więcej takich podróży!
Sama sobie tego też życzę, pozdrawiam ciepło!
Przepiękne zdjęcia i świetny wpis! Do Australii Zachodniej jeszcze nie udało mi się dotrzeć, ale kto wie... wszystko przede mną! Tobie zazdroszczę takiej wspaniałej wyprawy :)
OdpowiedzUsuńŚwietne zdjęcia
OdpowiedzUsuńPiękna....Australia zawsze była na moim topie i nadal czeka :)
OdpowiedzUsuńCzytanie tego bloga to sama przyjemność :) Warto się tu zatrzymać, choćby na chwilę. Pozdrowienia
OdpowiedzUsuńSerdecznie dziękuję, cała przyjemność po mojej stronie.
Usuń