Sięgnęłam do zasłon w momencie, kiedy chmury z
rozmachem przetaczały się po niebie. Walcząc ze słońcem o miejsca w
pierwszym rzędzie właśnie odwracały koleje mojego losu. Zawsze
wiedziałam, że chcę stanąć na La Pointe de La Masse i moich upragnionych 2804 m dokładnie w takiej scenerii. Warunki
były doskonałe, przynajmniej te na nieboskłonie. Tyle wystarczy.
Nauczyłam się łapać chwile, wierząc, że nie wszystko jest do
powtórzenia. Ktoś zesłał mi ten dzień, a ja nie chciałam być
niewdzięczna. To już wolałam być nieodpowiedzialna.
Kolejny
z niezliczonych dni pracy dobiegał końca. Wymemłana po nieprzespanej
nocy wyglądałam łóżka, próbując zaspać na resztę doby w nadziei, że
obudzę się kimś innym. Po 3 miesiącach pracy prawie bez przerwy mój
umysł przypominał hummus, a gdybym chciała wyczuć puls potrzebowałabym
do tego aplikacji na telefon.
Podeszłam do okna, zasłonić się przed światem, a
bardziej świat przede mną, inaczej łaknęłam go tak szaleńczo, że
zapominałam jak głęboko tkwię w niebycie. Od miesięcy moje dni wyglądały podobnie, ale równie pięknie.
Gdybym mogła coś zmienić to poranki, które praca przeciągała w
popołudnia. Później kontynuowane w górach było doskonałe. Codziennie
wyżej, codziennie bliżej nieba. Tego dnia mogłabym przysiąc, że widziałam, jak Bóg otwiera lufcik.
Próbowałam
podejść ten szczyt od kilku miesięcy i choć zdawał się istnieć na odległość głębszego oddechu to zima i brak odpowiedniego
ekwipunku tarasowały mi drogę i nie chciały ustąpić ani o
krok. Wykazałam się wymuszoną cierpliwością, o jaką nigdy bym siebie nie
podejrzewała. Z pomocą przyszło mi już jedna nieudana próba,
kiedy musiałam zawrócić na kilkuset ostatnich metrach, ponieważ śnieg osiągał takie głębokości, że sprzyjał jedynie nieplanowanemu samobójstwu. Co prawda
codziennie bezproblemowo docierała tam cała masa ludzi, ale oni
korzystali z gondoli, a ja z własnych nóg i plecaka wypełnionego
brawurą.
Jeśli
można zdobywać góry spontanicznie to jest to właśnie mój styl. Wszystko zamyka się w ułamkach sekund. Tych kilku momentach, kiedy po raz kolejny zmierzam po pracy do kuchni z zamiarem udawania mistrza patelni, ale
sprzyjająca pogoda kokietuje mnie na tyle skutecznie, że nie starcza mi
cierpliwości, aby zagotować wodę na herbatę. Panicznie boję się
przegapić, choćby minuty. Jeśli w życiu czegoś się boję to właśnie czasu
przeciekającego przez palce. Że spóźnię się żyć, a drugiej szansy nie
będzie.
Do La Masse 2 sprowokowały mnie chmury, a może słońce przedzierające się przez ich pokrywę. Niebo w górach nigdy nie wygląda tak samo. Jeśli najpiękniejsze jest w poniedziałek to nie zadaję zbędnych pytań i nie czekam na piątek tylko w pośpiechu pakuję manele.
Jestem zmarnowanym talentem, mistrzem podążania nie po szlakach. O ile można wybrać najgorszą drogę to ja z pewnością to zrobię. Jeszcze bardziej prawdopodobne, że pójdę tam gdzie nie ma jej wcale i właduję się gdzieś, gdzie być mnie nie powinno, jeżeli chcę, aby jeszcze kiedykolwiek miało miejsce jakieś być.
Na La Masse 2 wyprawiłam się na tyle późno, aby nikogo już na nim nie zastać. Ze
szczytu prowadzi czarna trasa dla najbardziej zaawansowanych narciarzy. Wyciągi
zamykają o 17.00, potem po zaludnionej górze błąka się pustka.
Kiedy wyruszam w góry mierzę się tylko ze sobą. To chroni przed ubóstwem ducha. Dla mnie to jedyna
właściwa motywacja. Nikt nie zna mojej historii, ja nie znam kogoś,
porównywanie się traci jakikolwiek sens. W tym samym punkcie jedni zaczynają, a inni kończą swoją przygodę. Bez znaczenia. Góry są wolne od zawiści. Tam idzie się wyswobodzić - głowę, emocje, rozedrgane serce. Ja wracam po lekcje pokory, miłości, spokoju i wewnętrzne oczyszczenie. Wobec gór wszyscy jesteśmy równi. Tego nie podarują pieniądze, narkotyki, ani ludzie.
W trakcie wspinania droga skończyła mi się kilka razy. Utknęła gdzieś pod śniegiem i lodem, ale wiara zawsze dryfowała na powierzchni. Nawet, kiedy szukając alternatywnych rozwiązań zawisłam gdzieś pomiędzy skałami z niemożnością wykonania jakiegokolwiek ruchu.
Tym razem już mnie dobiegała. Byłam z nią na osobności. Rozdzierająca i bezdenna cisza. Cały bezkres ciszy, wypełniający Alpy. Kroiła przestrzeń, tłumiła myśli. Niewyczerpana i tak gęsta, że można było pleść z niej makatki na ścianę. Nie była krępująca, wręcz przeciwnie wygodna, jak ulubiony fotel. Na szczytach gór mieszka tylko ona, ale w takiej skali nie doświadczyłam jej jeszcze nigdy przedtem. O intensywności, która sprawiała, że słyszalny stawał się pająk przecinający zbocze we śniegu.
Na pewnym poziomie zawsze czuję się nieswojo. Może to ta przestrzeń, a może to, że wobec takiej potęgi zawsze będziemy mali. Zmrożony śnieg regularnie sprowadzał mnie do parteru, próba sił trwała długo, a ja czułam na plecach oddech traconego czasu, kiedy słońce nieubłaganie zmierzało za horyzont.
Na pewnym poziomie zawsze czuję się nieswojo. Może to ta przestrzeń, a może to, że wobec takiej potęgi zawsze będziemy mali. Zmrożony śnieg regularnie sprowadzał mnie do parteru, próba sił trwała długo, a ja czułam na plecach oddech traconego czasu, kiedy słońce nieubłaganie zmierzało za horyzont.
Nie lubię się spieszyć, ale tym razem obdarzyłam pośpiech szacunkiem. Im byłam bliżej końca tym równie mocno chciałam piąć się dalej, co zawrócić. Paliłam mięśnie. Entliczek pentliczek, w głowie dudniło nigdy się nie poddawaj.
U celu stanęłam w promieniach zachodzącego słońca. La Masse 2 804 m z panoramą w 360 stopniach na alpejskie szczyty i marzeniem, które rano znajdowało się jeszcze w powijakach. Włożyłam głowę w chmury i nie wyjęłam jej, aż do zmroku. Pochwyciłam błogość, nieobarczoną zmartwieniem ryzykownego powrotu. Stojąc
tam zupełnie samotnie, mając za towarzystwo tylko góry, niebo i boski spokój czułam, jak czas płynie specjalnie dla mnie, z widokiem na Mont Blanc. Nie przymykałam powiek, bałam się, że to wszystko zniknie.
W
ważnych chwilach chciałoby się powiedzieć coś adekwatnego, a potem
wszystkie słowa okazują się za ciasne, aby pomieścić takie
dobrodziejstwo. Od kiedy pomieszkuję w Alpach notorycznie cierpię na
braki w słownictwie. Nie wiem czy to bezpiecznie żyć w miejscu, które
prowokuje do nic nie mówienia i w którym po pracy można podchodzić 3
tysięczniki.
Góry nie biorą jeńców. Trochę się z nimi kłócę, trochę przekomarzam, ale najwięcej im
zawdzięczam. Niezależnie jak wielki rozgardiasz miałabym w głowie, tam wraca porządek. Kiedy schodzę jestem już po części kimś innym. Niepokoje zostają wyżej i hulają z wiatrem. Gubię to co mi w życiu zbędne, robię miejsce na nowe.
Tego
dnia uczyłam się dużo i szybko. Że warto słuchać siebie. Że ryzyko bywa większe przy zejściu, niż podejściu i
że zachód słońca nieważne jak spektakularny zawsze oznacza, że do domu
wracasz po ciemku. A o ile nie masz latarki, telefonu, ani odpowiedniego
sprzętu to wrócisz możesz, ale wcale nie musisz. Nocą śnieg zamienia
się w lód, a Ty nabierasz przyspieszenia, które wyrywa kolana. Spada się szybko, podchodzi wolno i oto cała
tajemnica.
Tam
pod niebem jest mi lekko nawet jeżeli, uginam się od ciężaru plecaka.
Głowa pełna marzeń, woda, polar, spodnie, czapka, szalik, rękawiczki, paczka
orzechów, aparat. Tak wygląda moja codzienność od prawie 5 miesięcy.
Zapomniałam już nawet jak to jest być gdzieś indziej.
Zaczynam wierzyć, że to kim jesteśmy zależy od tego gdzie mieszkamy. Nigdy nie byłam zapalonym górołazem. Formę górską buduję na bieżąco. Teraz wiem, że powód tkwił nie tyle we mnie ile w górach, które dzieliłam na takie dla których zrobię wszystko i na te co przejść mogę, ale nie muszę. Alpy od zawsze mieściły się w tej pierwszej kategorii, wraz z brakiem wiary i marzeniami z serii - najpiękniejsze, ale niemożliwe do zrealizowania. Wciąż mam ich cały zapas, ale już dużo więcej przekonania w to, że są dostępne.
Łatwo jest hodować depresję. Równie prosto co rzeżuchę na parapecie okna tyle, że w rękawach koszuli i kieszeniach pracowniczego uniformu, który uwiera, jak każdy dzień, kiedy nasza egzystencja nie przypomina tej jakiej zawsze pragnęliśmy. A świat jest prosty, nawet jeśli życie pogmatwane. Gdzieś czeka to czego szukamy, chociaż zdarza się, że wysoko na szczycie góry.
Zaczynam wierzyć, że to kim jesteśmy zależy od tego gdzie mieszkamy. Nigdy nie byłam zapalonym górołazem. Formę górską buduję na bieżąco. Teraz wiem, że powód tkwił nie tyle we mnie ile w górach, które dzieliłam na takie dla których zrobię wszystko i na te co przejść mogę, ale nie muszę. Alpy od zawsze mieściły się w tej pierwszej kategorii, wraz z brakiem wiary i marzeniami z serii - najpiękniejsze, ale niemożliwe do zrealizowania. Wciąż mam ich cały zapas, ale już dużo więcej przekonania w to, że są dostępne.
Łatwo jest hodować depresję. Równie prosto co rzeżuchę na parapecie okna tyle, że w rękawach koszuli i kieszeniach pracowniczego uniformu, który uwiera, jak każdy dzień, kiedy nasza egzystencja nie przypomina tej jakiej zawsze pragnęliśmy. A świat jest prosty, nawet jeśli życie pogmatwane. Gdzieś czeka to czego szukamy, chociaż zdarza się, że wysoko na szczycie góry.
La Masse 2 (2804m)
73440 Les Menuires
Alpy, Francja
73440 Les Menuires
Alpy, Francja
niesamowite zdjęcia . cudownie tam .. Mt Blanc wygląda magicznie z daleka .. piękna notka 'Wobec gór wszyscy jesteśmy równi.' .. ale proszę uważaj na siebie Ewa .. tak jak napisałaś widok zachodu słońca gdzieś wysoko na grani jest cudowny ale to oznacza schodzenie przy czołówce i w chłodniejsze miesiące lub w wysokich partiach bardzo szybko spadającą temperaturę .. i samotnie bardzo łatwo pobłądzić co mi się zdarzało .. wiele dobrych fal i pięknych chwil tam wysoko i nie tylko :-)
OdpowiedzUsuńPiękny tekst, piękne zdjęcia. Widzę, że ten wyjazd Cię wzbogaca, także duchowo :)
OdpowiedzUsuńAle to pięknie <3 my w tym roku mieliśmy łapać zachód w Tatrach, ale za każdym razem padaliśmy z nóg i schodziliśmy za wcześnie ze stoku
OdpowiedzUsuńCóż za odwaga! Widać, że ryzyko warte było zachodu ;) Zdjęcia fenomenalne, nawet w domu słychać tego pająka ;) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMoże i będę się powtarzać, ale widoki są niesamowite! Czekałam na Twój kolejny wpis, bym mogła wybrać się razem z Tobą w góry :) Bo w nie mogę gapić się bez końca! Magia!
OdpowiedzUsuńAura sztos! Ale jak Tyś to pięknie wszystko opisała <3 Mogę czytać i czytać!
OdpowiedzUsuńPrzepiękne zdjęcia! Góry są piękne, majestatyczne. A człowiek nabiera przy nich niezwykłej pokory.
OdpowiedzUsuńCudowne zdjęcia i przepiękny tekst. Czy mówiłam Ci już kiedyś, że masz niesamowity dar pisania. To też weź pod uwagę w swoich marzeniach:)
OdpowiedzUsuńPodziwiam Cię, nie dość, że sama się tam wybrałaś to jeszcze w zimie. Ja niestety nie rozumiem tej pasji. Chociaż po Twoim wpisie coś zaczęło mi świtać. Na góry lubię tylko patrzeć, nie znoszę po nich chodzić. Rozumiem jednak to co napisałaś i zazdroszczę, że w taki piękny sposób potrafisz to przekazać. Pozdrawiam:)!
Pięknie napisane.... Bardzo Ci zazdroszczę.
OdpowiedzUsuńPS. Taka wycieczka bez czołówki i bez raków to co najmniej....tu się zamknę, żeby nie być jak eksperci na tatrzańskich grupach ;-)
Wiem, wiem, nie musisz kończyć :)
UsuńAle, że co? Że Ty sama się tak tam wspięłaś, a nie gondolką? Ja bym chyba umarła 3 razy po drodze. Zazdroszczę widoków, zawsze byłam raczej nastawiona na morskie pejzaże, ale te Twoje góry...ach...
OdpowiedzUsuńDokładnie, to samo pomyślałam... Ufff, z moją kondycją kiepsko... ;)
UsuńBrak słów dla mnie by opisać te miejsca. Ty opisujesz to znacznie, a nawet 1000 razy lepiej! :)
jezu, ewa, ja wiem że żyjesz pełnia życia i że pewnie wolisz krotko i intensywnie niż długo, ale ponuro - ale weź sobie przynajmniej ogarnij raki! za bardzo lubię Twoje pisanie, żeby miało się tak nagle skonczyć. do kiedy w ogóle tam zostajesz?
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńWspaniale moja miła, piękne zdjęcia, Twoja opowieść...
UsuńZniewalające widoki i świetnie napisany tekst. Odczuwam respekt przed samymi zdjęciami i treścią. :D Góry robią niesamowite wrażenie, a Twoja wyprawa jest godna podziwu. Warto było! Cóż za światło :)
OdpowiedzUsuńEwciu kochana, ja Cię bardzo proszę, Ty nie zaglądaj w ten lufcik Pana Boga, bo kto nam będzie tak pięknie pisał o cudownościach tego świata? Zabiłaś mnie zdaniem o tym, że umysł może przypominać hummus, a do wyczucia pulsu potrzeba aplikacji na telefon :) A poza tym to pozytywnie zazdroszczę tych widoków powyżej 2.000 m. I tego barwnego spektaklu na niebie o zachodzie słońca. Uważaj na siebie, ściskam mocno ;)
OdpowiedzUsuńCudne te widoki na zdjęciach i ciekawie o tym wszystkim opowiadasz :)
OdpowiedzUsuńCo za post! Chyba zacznę Cię cytować :D Wiesz, gdybyś przypadkiem wydawała jakąś książkę to ja już się zapisuję do kolejki. Czytanie Twoich tekstów to sama przyjemność.
OdpowiedzUsuńTe myśli koniecznie muszę sobie gdzieś zapisać. Najlepiej w widocznym miejscu.
"Nauczyłam się łapać chwile, wierząc, że nie wszystko jest do powtórzenia. Ktoś zesłał mi ten dzień, a ja nie chciałam być niewdzięczna. To już wolałam być nieodpowiedzialna."
"Jeśli w życiu czegoś się boję to właśnie czasu przeciekającego przez palce. Że spóźnię się żyć, a drugiej szansy nie będzie. "
Widoki nieziemskie, majestatyczne i jedyne w swoim rodzaju. Gratuluję wykorzystania chwili i zdobycia szczytu!
Dziękuję Ci pięknie. Twoje słowa to dla mnie duże wyróżnienie. Pozdrawiam serdecznie.
Usuńgratuluję wytrwałości! Widoki robią wrażenie na zdjęciach, a co dopiero w rzeczywistości.
OdpowiedzUsuń