Chciałabym móc powiedzieć, że fascynuję się światem
wybiórczo. Lubię tylko góry, albo tylko morze i palmy, najlepiej te w
drinkach serwowanych przy plaży. Zaoszczędziłoby mi to wiele czasu,
pieniędzy, znacznie uprościło podróżowanie i zdjęło z barków potrzebę zobaczenia wszystkiego, ale nie byłoby prawdą. Zazwyczaj
kiedy odwiedzam dane miejsce, w wyobraźni buduję tam dom i wiodę
ułożone szczęśliwe życie, do którego w rzeczywistości wcale nie dążę. I
przydarza mi się to prawie wszędzie, lecz tutaj pierwszy raz wystąpiło w parze z gotowością. W dzikiej Dolinie Encombres na szlaku Planlebon poczułam, że czas sadzić drzewo, bo pod nim rychło pogrzebię swoje serce.
Planlebon to malutka wioska w ruinie, z której zrekonstruowano jedynie skromną kapliczkę. Stanowi ona punkt początkowy do pełnej emocji trasy po Dolinie Encombres, choć dla mnie zazwyczaj była zwieńczeniem podejścia z przeciwnej strony od wioski La Gittaz, o której napiszę w kolejnym poście.
Pewnie powtórzę to jeszcze z milion razy, ale Alpy są wyjątkowo łaskawe, jeśli chodzi o dostępność krajobrazów, po których ciężko zbić ciśnienie do właściwych parametrów, a nogi zawrócić do punktu wyjścia. O ile ludzie potrafią nieźle mentalnie pokiereszować, o tyle góry pomagają złożyć w całość wszystkie puzzle.
Był jeszcze pożar, taki z prawdziwego zdarzenia z zasłoną dymną i finałem w postaci helikoptera w ogniu. Objawił się tuż za mną i trawił góry cały piekielny dzień, kiedy akurat eksplorowałam okolicę, nabawiając się kolejnych zmarszczek od niesubordynowanej mimiki twarzy, próbującej sprostać palącym promieniom słońca.
Jeżeli boicie się samotności, to samotność w górach występuje jakby mniej. Właściwie to nie ma czasu na bycie samotnym, a może wpisana jest tak bardzo w scenerię, że aż nieodczuwalna. Towarzystwo potrafi być przyjemne, ale niesie ze sobą ryzyko, że zagada skupienie i rozproszy spokój, kradnąc czas, o który w codzienności najtrudniej.
Planlebon to malutka wioska w ruinie, z której zrekonstruowano jedynie skromną kapliczkę. Stanowi ona punkt początkowy do pełnej emocji trasy po Dolinie Encombres, choć dla mnie zazwyczaj była zwieńczeniem podejścia z przeciwnej strony od wioski La Gittaz, o której napiszę w kolejnym poście.
Pewnie powtórzę to jeszcze z milion razy, ale Alpy są wyjątkowo łaskawe, jeśli chodzi o dostępność krajobrazów, po których ciężko zbić ciśnienie do właściwych parametrów, a nogi zawrócić do punktu wyjścia. O ile ludzie potrafią nieźle mentalnie pokiereszować, o tyle góry pomagają złożyć w całość wszystkie puzzle.
Gdybym nie doświadczyła, pewnie bym nie wierzyła, że są jeszcze miejsca, gdzie można istnieć w
tak głębokiej separacji od człowieka i rozpalić życie, któremu temperaturą wrażeń od dawna najbliżej do letniej herbaty.
Odrobinę mi się przez to wszystko zdziczało, przekroczyłam dopuszczalne normy odszczepieństwa, ale bądźmy wyrozumiali. Przez ostatnie miesiące potencjalnie częściej rozmawiałam ze zwierzęciem, niż z istotą ludzką.
Odrobinę mi się przez to wszystko zdziczało, przekroczyłam dopuszczalne normy odszczepieństwa, ale bądźmy wyrozumiali. Przez ostatnie miesiące potencjalnie częściej rozmawiałam ze zwierzęciem, niż z istotą ludzką.
Dolina Encombres to jak egzekucja na złym samopoczuciu.
Wydaje się zakonserwowana w czasie. Dzika, nieskażona i poza
okresem letnim całkowicie
bezludna. Do wiosny nie doczekałam tu oznak życia, więc przez cały ten
czas jedyny
destrukcyjny wpływ na krajobraz miały słupy wysokiego napięcia. Ich
obecność na tym obszarze to jak zgrzyt żelaza po szkle, ale podobno nie
dało się uniknąć tego haniebnego procederu. Poza tym tylko wąwozy, ruiny, łąki i odurzające widoki. Nie mam
pojęcia, jakim cudem świat potrafi być tak oszałamiająco piękny, ale mam
dowody, że w pewnych miejscach taki właśnie jest.
Był jeszcze pożar, taki z prawdziwego zdarzenia z zasłoną dymną i finałem w postaci helikoptera w ogniu. Objawił się tuż za mną i trawił góry cały piekielny dzień, kiedy akurat eksplorowałam okolicę, nabawiając się kolejnych zmarszczek od niesubordynowanej mimiki twarzy, próbującej sprostać palącym promieniom słońca.
Jeżeli boicie się samotności, to samotność w górach występuje jakby mniej. Właściwie to nie ma czasu na bycie samotnym, a może wpisana jest tak bardzo w scenerię, że aż nieodczuwalna. Towarzystwo potrafi być przyjemne, ale niesie ze sobą ryzyko, że zagada skupienie i rozproszy spokój, kradnąc czas, o który w codzienności najtrudniej.
To trochę tak, jakbym musiała narysować mapę do ukrytego skarbu. I nawet nie dlatego, że to skarb, ale dlatego, że to w moim mniemaniu koniec wszystkich końców świata. Zacznijmy więc po kolei.
Kraj : Francja
Region : Owernia - Rodan - Alpy
Województwo : Sabaudia
Punkt wyjściowy: parking Frachettes, wysokość 1350 m.
Z Saint Martin de Belleville, należy obrać kierunek na wioskę Le Chatelard. Przy wjeździe do wsi skręcić w lewo i jechać, aż do zjazdu na parking. Ten znajduje się po prawej stronie.
Wysokość początkowa: 1350 m
Maksymalna wysokość: 1674 m
Czas zwiedzania: ok. 4-5h, jeżeli nie zbaczacie z trasy, a powodów jest mnóstwo, więc u mnie skończyło się na 9h.
Trudność: średnia
Ścieżka do Planlebon rozpoczyna się zaraz za parkingiem i najpierw wiedzie przez las, schodząc do rzeki z mostem i skalnym oknem, jednym z piękniejszych przez jakie miałam okazję wyglądać. Na drugim brzegu, po krótkim podejściu wyłania się Planlebon, klimatyczna wioska, która rozgałęzia się na 2 strony i ciężko zdecydować, której pierwszej poświęcić czas. Na prawo kieruje do innej typowo alpejskiej wioski La Gittaz i już na wstępie wymaga przekroczenia rzeki, która spływa wodospadem z gór, a krajobraz przez niebieski, a często wręcz czarny kolor skał wydaje się mocno nierzeczywisty. Na lewo jest równie nierealnie, tyle, że bardziej zielono. Obie trasy to elementy tej samej układanki, więc gdyby chcieć przejść cały szlak za jednym zamachem należałoby rozpocząć na 1127m w wiosce Villarenger w sąsiedniej dolinie i następnie piąć się w górę, aż do Valle des Encombres.
Kresem wędrówki jest stara autentyczna wioska Gittamelon, która w okresie letnim uruchamia sielskie schronisko z restauracją i to właśnie tam zamarzyła mi się skromna chata. Póki co jest ich tutaj zaledwie kilka - kamiennych, starych sabaudzkich domów, którym jeden więcej nie zrobi różnicy. To i tak ostoja pośrodku niczego. W niedalekiej odległości za imponującą skałą z krzyżem jest jeszcze Les Priots, równie liczna w zabudowania, więc żyje tam więcej świstaków, niż odwiedza ją ludzi. Obie osady funkcjonują w sezonie letnim, głównie pod postacią domków letniskowych lokalnej społeczności. Co to musi być za życie!
Jeżeli mowa o trudnych wyborach życiowych to tutaj doświadcza się wyłącznie takich. Informacja na otarcie łez jest jednak taka, że nieważne, w którą stronę pójdziesz w efekcie zawsze wygrasz.
Powrót do parkingu odbywa się główną drogą przecinającą dolinę, w sprzyjających warunkach dostępną również dla pojazdów. Inna opcja to preferowana przeze mnie wędrówka szczytami gór, na których otwierają się nieskończone możliwości tras. Jest tam trochę wspinaczki, ale dzięki temu można dotrzeć na Le Cochet, charakterystyczną górę z krzyżem, z której rzut okiem na panoramę mogliby sprzedawać za milion dolarów.
W miejscach jak to poza wodą, jedzeniem i ciepłą odzieżą równie mocno przydaje się samochód. Oszczędzamy czas i wychodzone kilometry, których i tak będzie pod dostatkiem. Piszę to z perspektywy kogoś kto dysponował wyłącznie własnymi nogami, więc wie, jakie sumy kilometrów można zgromadzić po dodaniu wszystkich bliskich odległości, które trzeba pokonać, aby dotrzeć choćby do punktu początkowego. Zdarzało się, że kończyny nie chciały współpracować, a pochłonięte kalorie ledwo wystarczały na mruganie oczami, kiedy docierając do punktu wyjścia miałam już tyle w nogach, że bardziej rozważne byłoby kończyć, niż zaczynać. I o ile siebie mi nie szkoda, o tyle czasu niemiłosiernie.
Szczerze wątpię, aby te informacje kiedykolwiek okazały się dla kogokolwiek przydatne. Nie wiem nawet czy ktoś to przeczyta, ale jestem niewolnicą swojego serca, a ono zabroniło mi milczeć. Jak inaczej ocalić świat od niepamięci, jeżeli nasze wybory podróżnicze determinują tylko popularne i łatwo dostępne destynacje? Tak jakby nic więcej nie zasługiwało na atencję, podczas gdy coraz częściej jest dokładnie odwrotnie. Są jeszcze rejony, gdzie ludzie nie rozdeptują się wzajemnie, a krajobraz jest czysty, jak dziewicze łzy. Aż chciałoby się wyć do księżyca.
Bardzo dobrze znam te kilometry nadrabiane, bo jesteś człowiekiem bez auta ;-) No raczej nie jest to top destynacja, ale może ktoś tam dotrze ;-) Mimo wszystko, z pięknych miejsc trzeba wybrać jakieś, bo na wszystkie nie starczy życia ( i kasy)
OdpowiedzUsuńO rajuniu, chciałabym tam kiedyś pojechać :)
OdpowiedzUsuńZanurzyłem się bez reszty w Twoje romantyczne rojenia, są bliskie, jak to uwięzione serce, czekam na spotkanie.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Ci takich pięknych krajobrazów <3
OdpowiedzUsuńCudowne zdjęcia.
OdpowiedzUsuńChciałabym tam być ;)
Ja już nawet nie pamiętam kiedy udało nam się zamknąć w szacowanym czasie wędrówki. No nie da się i tyle, kiedy chce się chłonąć wszystko dookoła, obfocić każdą roślinę, każdą skałę.
OdpowiedzUsuńA Alpy są boskie. <3 Te tutaj, francuskie jakże inne od tych mi znanych austriackich, tyrolskich. Mogłabym tak wyleźć na górę, usiąść i się gapić w przestrzeń bez końca.
Przeczytałam z przyjemnością a Twoje zdjęcia są wręcz hipnotyzujące :))
OdpowiedzUsuńCzytam i mam wrażenie, że wędruję obok Ciebie. Cudowne krajobrazy. Masz rację, takie miejsca trzeba pokazywać. Pewnie tam nie dotrę ze względu na niezbyt sprawne serducho, ale wirtualnie czemu nie?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię bardzo serdecznie.
Zapomniałam dodać: wspaniałe zdjęcia:)
OdpowiedzUsuńPrzepiękne zdjęcia i cudowne miejsce. Ja jednak w takie góry się nie nadaję:)Wiem jednak co to znaczy zostawić gdzieś serce. Ja zostawiłam je w Toskanii:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
♥!! Czytając Twój opis to trochę jakbym tam była! Przepiękne zdjęcia ♥
OdpowiedzUsuń#omójbożejaktampięknie
OdpowiedzUsuńPrzepiękne te Alpy i wioski. Nic dziwnego, że zamarzyłaś o tej chacie na końcu świata. Moje serce jest już podzielone pomiędzy Rzymem a hiszpańskim Camino del Norte. Tam było co najmniej jedno takie miejsce, w którym pomyślałam, że mogłabym zostać tam na zawsze. Może nawet zrobiłabym w końcu prawko, aby jakoś dojeżdżać do rzeczywistości. Tam było bowiem jak w bajce :p
Jest pewna magia w Twoich wpisach. Słowa i zdjęcia idealnie się kompnują, a ja czuję się trochę jak w zaczarowanym świecie. Nawet się wzruszyłam, wiesz?
OdpowiedzUsuńDziękuję Ci pięknie. Teraz to Ty wzruszyłaś mnie.
UsuńŚwietny wpis i zdjęcia. Sama też chciałabym powiedzieć, że interesuję się światem wybiórczo. Jednak to by było jedno wielkie kłamstwo. Świat, ludzie, różne kultury, potrawy itp., to jest tak bardzo fascynujące...
OdpowiedzUsuńMÓJ BLOG
ZAPRASZAM
O rajku jak tam pięknie!
OdpowiedzUsuńTe góry coraz bardziej człowieka przyciągają do siebie, szczególnie teraz chciałabym doświadczyć tak niesamowitych wrażeń. Później sobie myślę, czy dałabym radę tak sama i z lękiem jednak wracam do rzeczywistości. Podziwiam Twoją odwagę! :)
OdpowiedzUsuńja mam podobnie. Będąc w nowych miejscach zawsze zadaję sobie pytanie czy chciałabym tu mieszkać, czy dany zakątek mógłby być moim domem. Przez ostatni rok mieszkałam na wsi i już wiem, że przynajmniej na razie, to nie dla mnie. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńCudnie, cudnie i jeszcze raz cudnie. Zimą, latem, wiosną, wieczorem i w południe!!! :)))
OdpowiedzUsuńAch... Alpy :)
Pozdarwiam i zapraszam do siebie :)
Mam wrażenie, że moje sere bije w ułamku całości, bo kawałki go zostawiam zawsze w jakimś szczególnym miejscu. Święta za życia normalnie ;) Góry, nieważne jakie, to walka z sobą samym, dialog, który czasem wyprowadzi na prostą, a czasem kompletnie zamota spętlone myśli, to wreszcie ukojenie duszy, ugłaskanie rozumu i uszczęśliwienie tego kawałka serca. Jest jak piszesz, w którą stronę nie pójdziesz, jesteś wygrany. A Twoje zdjęcia są jak zawsze magiczne. Pozdrawiam cieplutko :)
OdpowiedzUsuńPrzepiękne zdjęcia i krajobrazy... Ohh być tam z tobą- marzenie...
OdpowiedzUsuńwiele pomysłów postaram sie wykorzystać dziękuje :)
OdpowiedzUsuń