Miałam nie pisać, ale zapomnę. Mam wszystkie możliwe dyplomy w nie pamiętaniu. A przecież zanim za sprawą pandemii przeżyliśmy mały koniec świata to coś tam się żyło, gdzieś się bywało. Chcę pamiętać, co robiłam, zanim na dobre przestałam być pod warstwą masek i gumowych rękawic. Nawet jeśli to 3 miesiące z Dnia Świstaka.
Ten rok to taki science fiction, że jak zamykam oczy to muszę sobie przypominać, że za szeroko otwartymi powiekami wciąż coś na nas czeka. Trochę zalegam, mniej z czynszem, bardziej z życiem. Ale kto nie?
Zaledwie moment temu osierociłam kilka miesięcy istnienia. Wracałam do domu zmieszana tym, jaką prędkość potrafi przybrać przyszłość, która dąży do tego, aby jak najszybciej zamienić się w mętne wspomnienie. Za sobą na kauczukowych kółkach ciągnęłam bagaż doświadczeń w nadziei wolny od koronawirusa. Krajobraz, który jeszcze kilka godzin temu wypełniał mi spojrzenie majacząc w śniegu topił się od pierwszych wiosennych promieni słońca i spływał strużką po przedniej szybie. Nie chciałam wierzyć, że te same marzenia, które miesiącami ścieliły mi sny zrealizowane odeszły w ułamku sekundy i to bez pożegnania.
Ja wiem, że wszystko to zmiany, że jedyny pewnik to one i że jeśli ktoś nam może cokolwiek obiecać to tylko tyle, że już jutro znowu będziemy trochę mniej sobą z dzisiaj, jednak nie mogłam tak po prostu wrócić i na nowo stać się zakładniczką betonowych ulic, dzikie serce uwięzić w piwnicy, a góry i doliny oddać za okna wystawowe galerii handlowych. Jeszcze przez jeden krótki moment mogło być doskonale, w samym sercu Alp. Mogło tak być, lubiłabym to bardzo, ale zamiast tego gruchnęło Covidem-19, zalało nas niewiadomą i zrównało przynajmniej głupotą, bo nikt nie miał nic mądrego do powiedzenia.
Ostatniego dnia obudziłam się na wschód słońca. Muskał szczyty gór nadając im muślinową poświatę. Nie wiem czy było mi ciepło pod sercem od zbliżającego się dnia, czy od scenerii rozgrywającej się za oknem. Gdzieś w oddali mruczało miasto budzące się do życia, a ja już przeczuwałam, że coś się nieodwołalnie skończyło. Że znowu będę mogła decydować o sobie bardziej, niż mniej i choć czekałam na ten moment od dłuższego czasu nie byłam jeszcze w stanie rozstrzygnąć czy mi się podoba. Może dlatego, że nie wiedziałam co dalej, a może ponieważ byłam właśnie w centrum wydarzeń, kiedy dotychczas znany nam świat chylił się ku upadkowi, a my nawet za tym, co złe mieliśmy się dopiero stęsknić. Także za pracą, ale w tej chwili widoki na kwarantannę były w moim równaniu obietnicą długo wyczekiwanego luksusu. Od zeszłego roku nie uświadczyłam dnia wolnego, więc pragnęłam spać i nie miałam nic przeciwko, aby trwało to 2 tygodnie bez przerwy. Musiałam tylko rozwikłać to całe sudoku z powrotem do Polski.
Żeby była jasność byłam ponad 1200 km od domu, nie spałam od 3 dni grając w kółko i krzyżyk z liniami lotniczymi, które z pasją odwoływały moje kolejne loty i jakby nigdy nic zaczynałam nowy dzień pracy, która o ile miała gdzieś koniec to niestety nie miałam z nim przyjemności. Moja szefowa zupełnie nie podzielała obaw odnośnie braku możliwości powrotu do kraju, może dlatego, że chodziło o mój kraj i o mój powrót, ale o ile sama zaliczam się do tych, co to "pomartwią się o to jutro" o tyle ona zasiadała na samym szczycie piramidy w olewaniu tematu.
Może to dlatego, że kiedy w Polsce już hulało małe piekiełko Francuzi nadal najbardziej martwili się o croissanty i wino do obiadu jednak coś mi mówiło, że to się rychło zmieni. To coś to 3 anulowane loty, ostatni na wczoraj, zamykane lotniska i sąsiednie granice, likwidowane połączenia autobusowe i kolejowe, nie działające taksówki, wypożyczalnie samochodów, bary i restauracje, a to jeszcze nie było wszystko, najgorsze dopiero łapało za klamkę. Za to zjawiło się błyskawicznie, bo jeszcze tego samego dnia, kiedy to koronawirus zrobił gościom hotelu z tygodniowego urlopu taki na jedną noc. Przylecieli późnym wieczorem, głównie Brytyjczycy, nasmarowali narty i właśnie ruszali z powrotem do domu, a że wszelkie loty wstrzymano to o ile do Francji lecieli 2h to wracali ze 3 dni - autobusem, pociągiem i promem długimi godzinami spędzonymi na granicach. A i tak im zazdrościłam, że mieli czym i jak.
Chwilę później pakowałam się już ja i reszta ekipy, bo jak przyszedł nakaz zamknięcia hotelu i granic Francji to już nawet moja beztroska Francuzka musiała przyznać, że dzieje się dużo i mocno i że albo wyjedziemy jeszcze dzisiaj, albo nie wyjedziemy wcale. A czym nie zdołała przestraszyć jej epidemia, z tym rozprawiła się perspektywa utknięcia z nami na ograniczonej przestrzeni przez niesprecyzowanie długi czas 😁
Po miesiącach kieratu przeplatanego łapaniem górskiej równowagi dziwił mnie każdy ułamek czasu, z którym mogłam zrobić, co zechcę. Jednak wolność zaledwie musnęła mnie w przejściu, lekko szturchnęła łokciem, kiedy próbowałam przedrzeć się z Alp do Polski, w czasie gdy już nic nie wydawało się podobne do tego co znałam.
Od tej pory działo się dużo i szybko, a czas nabrał nowych właściwości i dawał się rozciągać, niczym guma od majtek.
Po dniu pracy i błyskawicznym pakowaniu byłyśmy już w drodze na autobus taki, co to to jeszcze nie wiedziałyśmy, że nigdy nie przyjedzie, tak jak następny i wszystkie kolejne. Miał być autobus, potem jeszcze jeden, łącznie trzy, z czego ostatni z Paryża do Polski był naprawdę ostatnim, który miał opuścić Francję przed zamknięciem granic. Jego przegapienie oznaczało, że następnego można oczekiwać kiedy to nikt nie ma pojęcia, jeszcze się nie urodził taki co wie, ale za jakiś czas to na pewno, tyle, że raczej będzie już można zrywać świeże truskawki z krzaczka, a to od marca jednak całkiem sporo czasu.
Lecz od tej obiecującej chwili dzieliła nas bardzo długa droga i 2 poprzednie autobusy, które bez zbędnych wyjaśnień, bo po co komu one - anulowano. Bilety oczywiście cały czas były dostępne w systemie rezerwacyjnym. W końcu kupujesz bilet, nie autobus, a ten możesz bez problemu otrzymać.
W tej sytuacji dalsza trasa do Grenoble to byli Szybcy i Wściekli w wykonaniu naszej szefowej. Dotarłyśmy wieczorem, aby przez kolejne kilka godzin niewiadomej marznąć na dworcu i miętolić w zgrabiałych palcach bilet, który jeszcze wczoraj oznaczał podróż, a dzisiaj nie znaczył już nic ponad to czym fizycznie był, czyli bezwartościowym skrawkiem papieru. Społeczny ład i porządek rozpadał się jak domek z kart, pieniądze stawały się realnie bezużyteczne, bo co z tego, że kupisz bilet na autobus, jeśli autobusu nie ma i nie będzie. Tak jak nie pojedziesz, tak pieniędzmi się nie najesz. Stare, ale prawda.
Dobrze po północy trochę odcięło nam zasilanie pomiędzy mózgiem, a resztą ciała, więc zdecydowałyśmy z dziewczynami o noclegu. W tych okolicznościach w jedynym z ostatnich czynnym hoteli w okolicy i najdroższym w naszym życiu. Wszystko po to, aby położyć głowę na poduszkę na 4h do porannego TGV do Paryża. Czy będzie nikt nie mógł obiecać, ale kto nie lubi niespodzianek. Rano większość pociągów anulowano, nasz okazał się jednym z nielicznych, który przyjechał, ustanawiając tym samym dzień cudu w Grenoble. Tak wróciłam do wiary w niemożliwe i do Paryża.
A w Paryżu nic się nie zmieniło. Nadal oddalony lata świetlne od uprzejmości i uśmiechu. Taksówkarze standardowo czarujący i niezłomni w okazywaniu pogardy, niczym rodzeni bracia kelnerów w czeskiej Pradze. Zarówno tam, jak i i tu jesteś ostatnią osobą, którą chcą oglądać i największą przeszkodą ku ich wiecznemu szczęściu i zadowoleniu. Oni nie są tu dla Ciebie i niech Cię nie zmyli profesja, Ty płacisz, oni wymagają 😂
Euro zarabia się ciężko, wydaje lekko. Wolałam nie przeliczać bo nawet bez tego wiedziałam, że powrót w tych okolicznościach kosztował mnie tyle co tydzień pobytu gdzieś gdzie dla odmiany piłabym teraz świeżo wyciskany sok ze szczęścia, zamiast cisnąć się w taksówce donikąd, chociaż miało być na dworzec. Ten okazał się zamknięty na głucho, więc nadchodzące godziny umilało nam sterczenie na jakimś zadupiu, w chłodzie, plątaninie dróg szybkiego ruchu, wiaduktów i podejrzanych typów wypatrując autobusu o którym niewielu wiedziało, a nikt nie widział. A to nie był jakiś tam autobus tylko nasz ostatni bastion nadziei i transport do Polski w ciągu nadchodzących miesięcy.
Wiecie, jak to jest kiedy czekacie na coś tak bardzo, że wskazówki zegara zaczynają poruszać się wstecz? Wszystko musiało trwać wieki, bo zdążyłam na tej ulicy awansować na kierownika towarzystwa pasażerów, miałam biuro dowodzenia w telefonie nieznajomego, przez który odbywałam pełne napięcia konsultacje z przewoźnikiem autokarowym, a kiedy po przejściu najbardziej newralgicznego momentu, czyli kontroli temperatury zajęłam miejsce w autobusie i mój umysł zaczął się pochopnie rozluźniać wierząc, że teraz będzie już tylko lepiej to niestety zatrucie jedzeniem na stacji benzynowej w Belgii i kolejka na granicy na 14h skutecznie wyprowadziły mnie z błędu.
Do Polski wracałam 3 dni, tyle ile trwała moja podróż do Australii i z powrotem, wydając po drodze miliony i nie wiedząc czy zaprowadzi mnie to dokądkolwiek dalej, niż pod jeden z paryskich mostów. W trakcie obudził się we mnie Mickiewicz na Wielkiej Emigracji. Pragnęłam do Polski, a im bardziej nie mogłam, tym bardziej chciałam. Oddałabym egzotyczne Malediwy za poczciwy Radom, cokolwiek byle do siebie.
Od tamtego momentu, jak ktoś mi mówi, że coś jest niemożliwe to mu mówię, że niemożliwe wydawało się zamknąć świat, a jednak zamknęli. I to z dnia na dzień, prawie bez ostrzeżenia. Jednego dnia przyodziana w alpejską sukienkę witałam gości hotelu, w którym spieniężałam zimę, a drugiego zbierałam doświadczenia do poradnika - Jak sforsować granice państwa na 100 sposobów.
Nie dajcie sobie wmówić, że życie da się zaplanować. Ten rok to lekcja, która nigdy nie zostałaby zatwierdzona przez kuratora oświaty, ale mam nadzieję, że wyjdziemy z niej bogatsi o ważne wnioski.
A co, zanim koronawirus przedefiniował rzeczywistość ?
Wyjechałam do Francji przezimować pośród gór i ludzi, pracując w hotelu, gdzie szczęśliwi w tradycyjnym słowa znaczeniu kolekcjonowali błogie chwile jedząc, pijąc i szusując po stokach, a szczęśliwi inaczej, jak ja tyrali na lepsze jutro, bo nikt nam nie powiedział, że w tym roku jutra nie będzie. A przynajmniej nie w wydaniu palmy, drinki i brawurowe podróże.
Alpy, jak zawsze magiczne, choć 4 lata temu bardziej, bo wyżej. W tym roku też piękne, tylko nieco częściej bez śniegu. Ten się pojawiał i znikał, prawie jak moja wypłata w Polsce. Wróciłam w góry, aby trochę się schować, gdyby mnie ktoś szukał, a trochę odnaleźć, bo potrzebowałam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jadę po tą samą trudno uchwytną radość, która teraz harcuje we mnie niczym zając w kapuście.
Jak wariuję, bo codzienność hoduje mnie jak chwasta, zamiast dziką różę to lubię się tam zapodziać i nikomu nie tłumaczyć. Czuję się wtedy zupełnie inna, ale bardziej jak ja. Jakbym znowu wiedziała co i dlaczego i miała jeszcze raz 20 lat, chociaż nie wiem po co, skoro tyle fajnych rzeczy zaczęłam robić po 30-stce.
Morzine to typowy zimowy kurort, francuski raj dla narciarzy, gdzie nie odwrócisz głowy tam góry i wyciągi, a za każda jedną kolejna. Za to Alpy to moja słabość, taka jaką może Ty masz do czekolady. Niewyczerpane źródło endorfin, spokoju i mądrości.
Jak wariuję, bo codzienność hoduje mnie jak chwasta, zamiast dziką różę to lubię się tam zapodziać i nikomu nie tłumaczyć. Czuję się wtedy zupełnie inna, ale bardziej jak ja. Jakbym znowu wiedziała co i dlaczego i miała jeszcze raz 20 lat, chociaż nie wiem po co, skoro tyle fajnych rzeczy zaczęłam robić po 30-stce.
Każdy ma gdzieś w serduchu szkic życia jakiego pragnie,
tylko jedni łapią za kredki, a inni za gumkę do mazania. Ja momentami nawet za korektor😂
Tyle się pozmieniało, a mnie nadal łatwiej istnieć w miejscu, w którym zaledwie kilka sklepów, ale setki szlaków, gdzie natura dyktuje warunki, i gdzie przyjeżdża się dla gór i ludzi, którym niezależnie od wieku chce się dużo uśmiechać i jeszcze więcej żyć. Gdzie nie ma granic pomiędzy nami, światami i niewiele ich w nas. Gdzie hierarchia ważności opiera się tym pogmatwanym czasom, w których już dawno ciężko stwierdzić o co tak naprawdę chodzi.
Nie wiem czy trzeba szukać swojej drogi, może wystarczy wyjść na tą, którą cały czas nosimy w sobie, tylko gubimy, kiedy oddalimy się za bardzo, bo za gps-a robią nam inni ludzie, kiedy powinniśmy my sami.
Wydaje mi się, że rodzimy się w miłości do świata, a wyrastamy w niechęci do siebie i innych, aby przez resztę życia, szukać siebie z początku.
Mam tysiące pytań o dorosłość i jeszcze więcej wątpliwości, czy ta krótka przygoda zwana życiem musi ewoluować w pułapkę obowiązków, niedoczasu i rzeczy do zrobienia, bez których ktoś mógłby nas posądzić, że nie jesteśmy wystarczająco istotni. Najtrudniej wystawić głowę z tego dusznego pokoju pełnego sprzecznych kierunków, ale kiedy już to zrobimy ciężko sobie przypomnieć, co nas tam zaprowadziło.
Dokąd nie pojadę zawsze kogoś stamtąd przywożę - w sercu oczywiście. Tym razem mam całkiem pokaźną gromadkę. Te spotkania to moje najdroższe inwestycje, bo nie da się wycenić ludzi i tego co między nami. Jak poznawaliśmy się z jednym z nich w styczniu we Francji to jeszcze nie wiedziałam, że jesienią będziemy chcieli kontynuować nas w Liverpoolu. Tym samym, z którego są The Beatles, ale co cenniejsze dla mnie - Anathema. A teraz siedzę na walizce i czekam dokąd mnie to zaprowadzi. Jutro na samolot, mój pierwszy w tym roku, a dalej oby do czegoś, co anuluje tą pandemiczną postapokaliptyczną rzeczywistość ostatniej szansy.
Co ma nas znaleźć to znajduje, zwłaszcza kiedy nie szukamy i tak za każdym razem. Mam nadzieję, że zapamiętam, chociaż wolałabym już nie potrzebować.
Jeśli lubimy mieć poukładane w życiu, jak w szufladzie to nadeszła pobudka. Komuś posypał się biznes, komuś małżeństwo, albo wyczekiwane plany. I nawet nikt nie pocieszy, nie przytuli, bo Covid i nie wolno. Ale to jest dzisiaj. Innym razem się zakochasz, albo znajdziesz dobrą pracę, może zarobisz pierwszy milion, a może uzbierasz milion wspomnień i powodów do życia. Mając to na uwadze, może jeszcze się dzisiaj nie poddasz, może innym razem, bo to tylko chwilowy zastój, zaufaj.
Czy wynosisz życie na piedestał czy strącasz do rynsztoka, porównujesz do bajki, czy do dupy - masz rację, bo dopiero te 2 oblicza tworzą całość. Masz taką prawdę, w jaką uwierzysz i jaką sobie namalujesz. Jak nam się wiedzie uważamy się za Panów swojego losu, za niepowodzenia winimy cały świat. Nie wierzę w ideały, choć wielokrotnie byłam uczestniczką idealnie spieprzonej sytuacji. Instagram pęka w szwach od obrazków doskonałego życia, a ja jak długo istnieję nigdy nie widziałam podobnego w realu.
Prawdziwe życie jest to, którym żyjesz i tylko ono jest doskonałe, bo innego nie masz. Właściwością życia jest to, że bez względu na bieg wypadków nie można mu niczego zarzucić. Ono po prostu jest, bo może jego zadaniem jest nas obdarować darem istnienia, a nie niańczyć przez resztę jego trwania.
U mnie jak zwykle. Lecę przez to życie troche na wariata. Czasami depczę mu po piętach, próbuję wyprzedzić, momentami równie mocno kocham co nienawidzę, ale nie widzę siebie w tym w czym przyszło nam żyć. Jak nie toczymy wojen z innymi to toczymy je w sobie. I nadal większy podziw budzi ładna buzia i zgrabny tyłek, niż mądra głowa czy szlachetne serce.
Ktoś powiedział, że "nie kreujemy świata fantazji, aby uciec od rzeczywistości, ale tworzymy ją, aby móc w nim zostać". Niczego lepszego dzisiaj nie przeczytacie w internetach.
Jadę zbawiać się od złego.
Bądźcie zdrowi.
muszę przyznać, że choć miłośniczką zimy nie jestem, to te widoki mnie zachwyciły
OdpowiedzUsuńCieszę się, że się podoba :-)
UsuńWitaj Ewo nie zazdroszczę Ci horroru powrotu do Polski. Co za przygoda! Mam nadzieję że normalne życie (tzn takie, jakie znamy z czasów przed ko idem) powróci i podróżowanie znów stanie się możliwe. Powinnam być taraz w Warszawie, ale zrezygnowałam z lotu by nie utknąć w Polsce. Jako kobieta pracującą nie mogę sobie teraz na to pozwolić 😅 Zapraszam Cię na moją stronę ambreavenue.com (mam nawet Facebooka, co za czasy!) Gotowanie wciąż mnie kręci, ale blog zarasta kurzem i chwilowo nie zanosi się na to bym go miała odkurzyć ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię serdecznie, Agata
Powiem Ci, że też tęskniłam za podróżami i innymi rozrywkami, które odebrała nam sytuacja na świecie. Mogę powiedzieć, że wpadałam w mocno melancholijne nastroje. Teraz z perspektywy czasu wydaje mi się to bardzo głupie, że nie cieszyłam się z tego co było. Czasami życie jest nieprzewidywalne i zmienia się z dnia na dzień. Trafnie napisane "za gps-a robią nam inni ludzie" - to może zgubić, bo niestety cios w serce może zadać nam osoba najbliższa, za którą dalibyśmy sobie uciąć dwie ręce i to bez zastanowienia. Tak jak napisałaś, nie warto się poddawać, bo może to chwilowe pasmo niepowodzeń. Oby 2021 był lepszy!
OdpowiedzUsuńZycie...Jak to mówią: chcesz rozśmieszyć Pana Boga? Opowiedz mu o swoich planach;) Coś w tym jest...Nie zazdroszczę takiego powrotu i miejmy nadzieję, że nigdy Cię to już nie spotka. Ta pandemia zrobiła wiele złego na świecie, w naszych organizmach i w naszej psychice.Prawie każdemu pokrzyżowała jakieś plany.My mieliśmy wykupione bilety do LA. Mieliśmy lecieć w lipcu 2020 na trzy tyg do USA i... dupa. Miejmy jednak nadzieję, że to się wreszcie skończy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
O rety, przykro mi, ze Wam przepadła taka podróż :(. Niech to się już dla wszystkich skończy, byle dobrze. I może będziemy oglądać świat z jeszcze większym zachwytem, niż przed pandemią.
UsuńPS cudowne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńPiękne krajobrazy... Tęsknię za zimą ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam górskie krajobrazy. Alpy darzę szczególnym sentymentem i zawsze chętnie tam wracam.
OdpowiedzUsuńDobrze, że teraz nie ma już ograniczeń w podróżowaniu. Dla turystów to był na prawdę trudny czas.
OdpowiedzUsuńA kiedy coś nowego na blogu? :)
OdpowiedzUsuńChyba nigdy.
OdpowiedzUsuńDawno nie czytałam lepszego wpisu, zdjęcia fenomenalne!
OdpowiedzUsuń