Południe
Kazachstanu w lipcu to namiastka piekła. W dzień temperatury są
takie, że uwiera mnie nawet własna skóra. Jedyne co można robić
to oglądać jak topnieją resztki komfortowego samopoczucia albo
smażyć jajka na betonie o ile zdążysz donieść i już po drodze
nie ugotują Ci się w rękach. Mózg rozpływa się jak masło podobnie
jak chęci do czegokolwiek i sympatia do słońca.
Jeżeli
Kraków tonie w smogu zimą to Ałmaty toną w nim cały rok. Ja tonę
w nim jak żaba w betonie, przyklejając się do tylnego siedzenia
auta i czując, jak miejsce w którym miałam płuca
zamieniają się w Hutę Katowice. Przejeżdżamy przez miasto
wyłącznie po to, aby uciec daleko od niego, a to i tak
wystarczająco, aby wyhodować sobie astmę i móc już zawsze grzać
miejsce w kolejce do lekarza przekonanego, że przez ostatnie 20 lat
spełnialiśmy się wydobywając węgiel.
Wygląda na
to, że Kazachowie uznają wyłącznie transport samochodowy. Miasto
korkuje się tak bardzo, że zaczynam racjonować sobie tlen, aby
starczyło mi do końca, a ten coraz bliżej tyle, że nie o ten
koniec mi chodziło. Może ludzie stąd potrafią funkcjonować bez
powietrza, my nie potrafimy. Przypominamy te biedne karpie stłoczone
w sklepach w przedświąteczny czas. Uciekamy daleko. Na ostatnim
wdechu.
Jesteśmy tu
w gościach uzależnieni od innych, więc jedziemy tam gdzie nas
wiozą. Czasami nigdzie, tym razem szczęśliwie gdzieś. To gdzieś
okazuje się położonym 70 km od Almaty Wąwozem
Turgen. Przy wjeździe do Parku Narodowego pobierana jest opłata
( bodajże 200 tenge) i nareszcie oglądam Kazachstan o jaki mi
chodziło. Po trudach drogi reanimuje nas dzika przyroda - góry,
lasy, łąki, skały rwąca rzeka i wodospady. Co kilkadziesiąt
metrów wydzielone są miejsca na pikniki, stoją jurty, wałęsają
się konie, ludzie darują sobie chwile błogości.
Rozkładamy się w cieniu drzew tuż nad wodą pośrodku naturalnej oazy. Wszystko faluje od gorącego powietrza, ale mnie się chce zdobywać góry. Wbrew wszelkiej logice, 14.00 w południe i gwarancji udaru nie potrafię zlekceważyć faktu, że to pierwsza i jedyna szansa, bo więcej tutaj nie wrócimy. Prawda jest taka, że kto głupiemu zabroni, więc długo nie zwlekamy.
Zgon
zaliczamy już w połowie podejścia. Wspinaczka przypomina drogę
krzyżową. To doskonała mieszanka różnych rodzajów bólu od
oparzeń słonecznych po rany zadawane przez kolczaste krzewy, które
gęsto porastają zbocze i tną kończyny do krwi robiąc z nich
tatar. To również ta chwila, w której przekonuję się, że włosy na nogach
to natura wymyśliła nie bez powodu. Moje odnóża wyglądają jak
siekana wołowina, męskie jednak o niebo lepiej.
Docieramy
pod sam szczyt i tam przeżywamy śmierć kliniczną, chociaż ja
trochę łagodniejszą. Jest dobrze ponad 45 stopni i czuję, że
góra od stroju kąpielowego, którą mam na sobie ma zadatki na
sweter, bo gotuję się żywcem nawet w tym mikroskopijnym skrawku
materiału.
Jest mi
wygodnie tylko w oczy, kiedy omiatam wzrokiem okolicę. Krajobraz
przywołuje wspomnienia z alpejskich 3 Dolin, a ja czuję jakbym
wróciła do domu tylko o jakieś 30 stopni za późno.
Schodzimy na
dół, kiedy mój partner zaczyna bardziej potrzebować karetki, niż
widoku na szczycie. To dobry moment, aby zejść zanim my zejdziemy.
Działamy na autopilocie, bo słońce w Kazachstanie odbiera resztki
jasnego myślenia. Idziemy jak taran nie zważając na kolce, które
są już stałym elementem naszych ciał.
Ostatkiem sił wpadamy do rzeki, w której woda dla odmiany ma chyba tyle samo
stopni co powietrze tyle, że na minusie. Nurt jest silny, ciało
drętwieje w ułamku sekundy, ale już przynajmniej nie ocieka krwią.
Zastanawiam się jak podróżują normalni ludzie, bo ja jednak nic
o tym nie wiem, a w podobnych sytuacjach chyba chciałabym się nauczyć.
Wracamy do
naszej wesołej kompani i momentalnie zasypiamy na kocu. Budzimy się
na ucztę, na której to my jesteśmy daniem głównym dla tutejszych
stworzeń. Nie wiem co to, ale jest ich cała masa, a ja ich wcale
nie zapraszałam. Skaczą, fruwają, pełzają i walczą o każdy
kawałek sfatygowanego ciała. Czas jechać dalej.
Przed nami jeszcze wędrówka na wodospad. Prowadzi do niego około 1,5 km ścieżka pnąca się pomiędzy górami i szemrzącym potokiem. Jest już późne popołudnie i rzeczywistość znowu staje się moją ulubioną. Robi się znacznie chłodniej, zwłaszcza w cieniu wodospadu, który skrapla nasze nadwyrężone wspinaczką i żarem ciała. Robi to na tyle spektakularnie, że odzyskuję własne myśli i kawałek siebie, już dawno pogrzebany w spalonej słońcem ziemi. Ludzie tłumnie oblegają to wodne zjawisko. Wspinamy się wyżej, ponad niego tam gdzie nikomu nie przychodzi już do głowy czegokolwiek szukać. Widzimy jego początek, który wtapia się w tło oszałamiającego górskiego krajobrazu.
Wracamy
tylko dlatego, że musimy. Żmija przecina nam drogę, ktoś pokonuje tą samą trasę na zmęczonym koniu, ktoś inny prosi o zdjęcie i z rezygnacją w głosie pyta
czy daleko. Lekko wraca się z uczuciem, że miało się dobry dzień. Przed nami
jeszcze wiele takich momentów, ale wiele też tych, w których będziemy brali życie na przeczekanie, ponieważ tak wygląda tutejsza codzienność. Wciąż czeka się na później, odkłada na potem, na wiele tu za gorąco, na jeszcze więcej za wcześnie. Dopiero wieczory zwracają istnienie i opróżniają usta z piachu.
Dzieci pod osłoną nocy odzyskują skradziony dzień,
wszystko działa na opak, bo tu na opak to właśnie tak. Tyle ma się
jeszcze wydarzyć, nawet przelotny deszcz. Czeka mnie tak wiele w tak
krótkim czasie, głównie tęsknota, testy na cierpliwość, wewnętrzna walka
z tutejszą mentalnością, ogrom zaskoczeń i niewygód i jeszcze więcej
uznania dla ludzi.
Wiem, że będę wracała kochając swoje życie jeszcze intensywniej i darząc je jeszcze większą wdzięcznością. Złapię kogoś bliskiego za rękę, spojrzę mu głęboko w oczy i już nigdy nie pozwolę zapomnieć, jakimi jesteśmy szczęściarzami.
A tak niewinnie wyglądają te zielone zbocza!
OdpowiedzUsuńPodobnie poharatane nogi miałam po ostatniej wyprawie do bagnistego lasu w mojej okolicy. Poparzone pokrzywami nogi piekły mi jeszcze przez dwa dni. I masz rację, do krwi całe cholerstwo się zlatuje.
No ale Ty chociaż coś zobaczyłaś, przepiękne widoki. Ja to w zasadzie o przetrwanie walczyłam, gubiąc podeszwy butów ;)
Ja mam wrażenie, że nie robię tutaj nic innego jak tylko walczę o przetrwanie, więc łączmy się :) Pozdrawiam serdecznie.
UsuńZdjęcia są zachwycające. Na to drugie już nawet nie wiem, jak długo się patrzyłam. :D Upałów nie znoszę całym sercem i ciężko mi wtedy o uśmiech na twarzy. Dużo cię czeka, ale korzystasz z życia. Inni żyją tylko w swoich klatkach. Do tego takie osoby, takie blogi jak Twój motywują do działania.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie. :)
Dziękuję pięknie. Za to takie komentarze motywują do pisania :)
Usuńwszystkie niedogodności na pewno są w stanie zrekompensować takie widoki! piękne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńTwoje zdjęcia wyglądają zjawiskowo, domyślam się, że wędrówka jest zawsze w jakimś stopniu przekraczaniem siebie. Robisz to w niezwykły sposób.
OdpowiedzUsuńuściski
To ja mam szczęście, że bez podrapanych nóg i stanu przedzawałowego mogę podziwiać takie widoki! Przepiękne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńCzy wspominałam Ci już, że Bina jest właśnie w Kazachstanie? Świat jest taki mały...;) pozdrawiam gorąco!
Moja droga Wielki Szacun!!!
OdpowiedzUsuńJesteście młodzi, pełni energii. wtedy trudy wydają się jakby lżejsze. Piękna przygoda.
Wspaniałe zdjęcia - cudowne widoki.
My już trochę wiekowi, parę lat temu trudy podróży dopadły nas w dżungli.
Moc ciepłych pozdrowień posyłam!
Wspaniałe widoki!
OdpowiedzUsuńhttp://wiktoriaotto.blogspot.com/
Po tej relacji wiem, że nie wszystko złoto, co się świeci, a raczej nie wszystkie widoki ze zdjęć chciałabym zobaczyć na żywo ;)
OdpowiedzUsuńMatko Bosko, ale ty masz podrapane nogi! Wodospad, góry... ahhh... jak ja ci zazdroszczę. Pięknie tam jest!No, ale racja trzeba się nachodzić. Nic dziwnego, że momentalnie zasnęliście na kocu :) też bym padła
OdpowiedzUsuńPiękne widoki, piękne miejsce, ale widok Twoich nóg mnie trochę przeraził ;). Uściski z zamglonej krainy, ja o takich temperaturach powietrza mogę jedynie pomarzyć, chociaż i tak nie wiem do końca czy chcę o takim ukropie marzyć ;) .
OdpowiedzUsuńWiesz, żal Ałmaata to kraina jabłek? Tak bynajmniej opowiadał mi jeden z jej mieszkańców.
OdpowiedzUsuńŁączę się z Tobą w bólu i cierpieniu.
zolza73.blogspot.com
A to ciekawe, bo jabłek to u nich nie ma, importują z Polski :) Pozdrawiam.
UsuńNooo, nogi faktycznie, jak wieksza częsc komentujących zauważyła, w stanie niewąskim, ale....Wyjdziesz calo, z każdej opresji.. Nie pozostaje mi nic innego, ajk oglądać Twoje zdjęcia, podczytywać i ...podziwiać!!!!!!!!
OdpowiedzUsuńNa zdjęciach nie widać tego żaru :) Widoki przepiękne.
OdpowiedzUsuńNooo, nogi faktycznie, jak wieksza częsc komentujących zauważyła, w stanie niewąskim, ale....Wyjdziesz calo, z każdej opresji.. Nie pozostaje mi nic innego, ajk oglądać Twoje zdjęcia, podczytywać i ...podziwiać
OdpowiedzUsuńหนังใหม่
Gratuluję niesamowitego poczucia humoru i cierpliwości w pokonywaniu trudów. Upał potrafi porządnie przypiec mózg, a reszta ciała zamienia się w tester - ile jeszcze wytrzymam?!
OdpowiedzUsuńŻyczę powodzenia w omijaniu kolczastego, kłującego i drapiącego.
Widoki na pewno łagodzą wszelkie zadrapania i prawie śmierć kliniczną.
Moc serdeczności.
I really like your new decorative designs! it's so beautiful so much and good idea on site.
OdpowiedzUsuńหนังออนไลน์