15 lut 2019

Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.

Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Coś ewidentnie poszło nie tak, od kiedy życia szukamy w telewizorach, ludzi w komputerach, a szczęścia wcale nie znajdujemy. Masa pytań, żadnych odpowiedzi, choć mamy je cały czas pod nosem, na odległość, jaką pokonuje impuls od serca do głowy. Rozciągnięte pomiędzy górami i jeziorami, ziemią i niebem, pomiędzy uśmiechem, a życzliwym gestem. Nie wystarczy się gapić, trzeba zobaczyć, ale łatwo się wymądrzać, kiedy stoi się na szczycie piramidy marzeń, mając u stóp Krainę Kiwi, zamiast ciskać się w jakimś "smutnym, jak pi... mieście", gdzie serdeczności można się spodziewać najprędzej od automatycznej sekretarki z infolinii dla podatników.

Jest cała plejada dni, w które boję się wyjrzeć za okno, szczególnie w styczniu. Podobnie, jak tych, kiedy boję się zajrzeć w siebie, aby się nie przekonać, że tam już wszystko ze stemplem przedawnione i z etykietą ile życia zmarnowałam nie będąc tam gdzie chcę, ani tym kim zamierzałam. Dlatego dni jak te cenię podwójnie. Nowa Zelandio! Stoję tu i czuję, że mamy tylko siebie.


Omiatam wzrokiem niebywałe maoryskie imperium pod rządami Matki Natury. Jak okiem sięgnąć tylko ja, milion Azjatów i Niemców jak mrówek, ale poza tym cisza i przestrzeń, w sam raz aby pomieścić wszystkie wątpliwości. 
Pomyśleć, że zaledwie kilka godzin lotu dzieli mnie pomiędzy życiem prostym, a pogmatwanym.

Wielu uznałoby, że całkiem tu ładnie, ale ja to widzę zupełnie inaczej. Ładnie to może być w Ciechocinku. Nowa Zelandia jest tak doskonała, że idę o zakład, Bóg ma tutaj działkę.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - w kilka miejsc i po siebie.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Może to wcale nie my wybieramy miejsca, a one nas?

Równie dobrze mogłam być wtedy na Bali. Kiedy 3 miesiące na wizie turystycznej w Australii dobiegają końca to, aby wrócić po jeszcze trzeba najpierw wylecieć. Dokąd? Najłatwiej tam, gdzie najtaniej, albo przynajmniej najbliżej, ale jak się mieszka w Perth to wybór sprowadza się do wszędzie za drogo i za daleko. Chyba, że mówimy o Bali. Poznacie je po tym, że cała Australia już tam jest. Paradoksalnie nawet dla Australijczyka taniej na Bali, niż po własnym kraju, który rozmiarami bije Europę. Szczęście, że to nie szachy. Wybór niby oczywisty, jedyny problem, że Bali w niczym nie przypominało Nowej Zelandii, a ja kogoś kto chciałby aktualnie trwonić czas w jakimkolwiek innym punkcie świata, nawet jeśli serwują tam świeże kokosy przy plaży.

Myślę o tych wszystkich chwilach, które nabierały znaczenia tylko dlatego, że marnowałam je we właściwy sposób w odpowiednim miejscu. A także o tym co właściwie znaczy marnować życie, bo kiedy mnie pytają czy siedzieć na ławce z tanim winem i zgrywać Konfucjusza mając zawsze niebo nad głową czy gapić się w szklany ekran pod równie szklanym sufitem, w zamian za sumę na koncie, która raz w roku pozwala zobaczyć słońce nie tylko z okien biurowca to przyznaję, że wstrzymuję się od odpowiedzi. Takie pytania wracają niczym zgaga i niepokoją mnie równie mocno, co poprawność polityczna i ludzie, którzy wiedzą wszystko o innych, ale nic o sobie.


Już nawet nie pamiętam, jak to się zaczęło. Kiedy uznałam, że szczęście ma te same współrzędne co Nowa Zelandia, a nie np. nowojorski Wall Street. Zwłaszcza przychodząc na świat w kraju, w którym tak mocno cierpimy na bycie kimś i posiadanie czegoś, że stoimy w wiecznym rozkroku pomiędzy tym kim chcielibyśmy być, a tym kim powinniśmy zostać, kosztem prawdziwych nas. 

Migamy się tą pracą od wszystkiego, najskuteczniej od samych siebie. Może też bym tak robiła, gdybym ją miała. A tak, kiedy moi rówieśnicy wracają myślami do dni spędzanych w eleganckich biurowcach, ja mogę co najwyżej przywołać we wspomnieniach dźwięk krowiego dzwonka z pastwisk w Nowej Zelandii😉 Każdy ma swoje priorytety, niestety, a ja pewnego dnia uwierzyłam, że składamy się z tych małych momentów, które robią nam wielkie rzeczy. I co zrobisz, jak nic nie zrobisz?

O ile dawno temu byłam przekonana, że to my projektujemy podróże o tyle teraz, kiedy wyruszam w świat już nawet nie udaję, że wiem po co. Nauczyłam się, że lekcja sama mnie znajdzie, a ja odrobię ją po drodze.


Jadąc do Nowej Zelandii byłam tak niedysponowana, że jedyne czego pragnęłam to zgłosić nieprzygotowanie. Ona była szybsza i wywołała mnie do odpowiedzi. Dostałam całą furę pięknych spotkań na zachętę. Sklejały mnie w tych miejscach, które zdążyły popękać od kogoś innego. Od betonu w nas i wokół nas, od wszechobecnego cierpienia, mijanych na ulicach wykrzywionych ust i poturbowanych serc, od stanowisk i tytułów, które wypowiadane na głos niosą jedynie puste echo, od ludzi nieskalanych myślą i wrażliwością, od życia bez treści.


Czasami myślę, że ziemia jest okrągła, bo toczą ją problemy wszystkich jej mieszkańców. Są dni, które chciałoby się przeżyć podwójnie i takie, których nie chce się ani razu. Nie zawsze los klepie przyjacielsko po plecach. Dobrze wtedy znaleźć brakujące ogniwo. Inaczej można zapomnieć, że rzeczywistość, którą na co dzień oglądamy to zaledwie mały wycinek całości, a to tak jakbyśmy próbowali wybrać mieszkanie oglądając je przez dziurkę od klucza. Ja też zapomniałam. Wtedy kupiłam bilet do Nowej Zelandii i pojechałam po perspektywę, po wolność, po nowe, najbardziej po siebie. Szczęście jest proste gdzieś indziej.



Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Tak trafiłam do świata, w którym nareszcie nie musiałam silić się na bycie "kimś", ponieważ stałam się kimś zupełnie bez powodu, choć jak dotąd zawsze musiałam mieć powód, aby być. Niby banał, ale spróbuj tak żyć. Chętnie posłucham, jak poszło. Ja z miejsca rzuciłabym dotychczasowe życie, aby wypasać tam owce i zapomnieć, jak bardzo potrafi boleć, kiedy próbuję zmieścić się w ciasny gorset oczekiwań. Zostać nie mogłam, przynajmniej ciałem, ale wystarczyło pojawić się na chwilę, aby zamienić się w całą planetę miłości.  

Nie wiem co jest, że jak tylko wejdę wystarczająco wysoko i włożę głowę w chmury to wszystko co się we mnie poprzesuwało wraca na swoje miejsce.

W Nowej Zelandii jakoś łatwiej dostrzec drugiego człowieka. Nie ma gdzie się ukryć na tak otwartej przestrzeni. Co rusz mijam pary staruszków przemierzających kraj z plecakami, których oczy płoną tym samym blaskiem, co oczy dzieciaków, którzy zaledwie wczoraj puścili się maminej spódnicy. Wszyscy złaknieni świata, pragnący go doświadczyć, zanim pogrzebie ich kolejny dzień. Jedni na początku życia, inni u jego schyłku, ale wszyscy na swojej własnej pielgrzymce. Toczę rozmowy z jednymi i z drugimi i będąc gdzieś pośrodku zbieram, co moje. Tam nikt nie pyta o wiek czy pracę, tylko o marzenia, bo te mają wszyscy. Po tym poznaję dom.


Pewnego dnia siedzę na szczycie góry z widokiem na wszystko i nie wiem po co mi więcej, ale jadę do Queenstown i się przekonuję. Stolica sportów ekstremalnych, góry i jezioro Wakatipu - czysta ekstrawagancja. Może ktoś tam jedzie zwiedzać, ale tam przede wszystkim jedzie się najeść, zabawić i zginąć na tysiąc ulubionych sposobów. 

Queenstown to takie nasze Zakopane, czyli drogo, tłoczno i głośno, ale jeśli jest coś czego jeszcze w życiu nie robiliście to tutaj nadrobicie zaległości. Sama polatałabym helikopterem, albo wypuściła się na jakiś dziki spływ, ale musi mi wystarczyć, że dorastałam w Wałbrzychu, gdzie adrenalinę serwują w strzykawkach pod szkołą. Stać mnie tylko na jedną atrakcję, o nazwie nocleg, więc o reszcie mogę jedynie poczytać. 
Kiedy cała Nowa Zelandia śpi, tutaj nieprzerwanie buzuje życie. Pierwszy raz od przyjazdu udaje mi się zdążyć do sklepu, bo są takie, które funkcjonują całą dobę. Na tym kończy się lista osobistych sukcesów. Ceny takie, że wychodzę z tym co weszłam, więc śniadanie kupuję o 5 rano, w drodze na autobus. 
Właśnie sobie uświadamiam, że najbardziej ekstremalne doświadczenia w moim życiu, takie jak pobudka o 4 rano, zakup wycieczki i zjedzenie hamburgera  miały miejsce właśnie tutaj, w królestwie adrenaliny. Przypadek? 😉 Na balkonie w jednym z hosteli rosną świeże zioła, za to w innym kuchnia jest za żelazną kratą, więc albo jesz o określonej porze, albo nie jesz wcale. Najlepsze hamburgery świata ( i to nie jest przenośnia) w Fergburger to też tutaj. Jak masz na tyle pieniędzy, że Cię cisną po kieszeniach to tu znajdziesz sposób, aby poluzować. Takie to miejsce.

Queenstown to również popularna baza wypadowa na fiord. Wycieczki sprzedają na każdym rogu, na tym, na którym śpię również, więc przyjeżdżam do miasta bez planów późnym wieczorem, a już za kilka godzin jestem w drodze do Parku Narodowego Fiordland z Zatoką Milforda. 

Okrzyknięte 8 cudem świata Milford Sound rzeczywiście jest szałowe, wietrzne i mokre. Wycieczka z krótkimi przystankami po drodze to wyprawa na cały dzień, wliczając 2h rejs. Nie wiem czy bywa tu tak, że kiedyś nie pada, bo wygląda, że chyba nigdy, więc przywdziewajcie wodoodporne kubraki, szczególnie swoim aparatom. Łódź tak pruje i rozbryzguje wodę, że Wy i tak będziecie mieli mokro i zimno, ale przy fiordach, fokach i delfinach nikt się tym nie frapuje. 
Zostaniecie zmuszeni do podejmowania trudnych wyborów, jak ten czy pierwszy ocierać z wody obiektyw aparatu czy ekran telefonu. O twarzy zapomnijcie i tak będzie na szarym końcu hierarchii. Będziecie podziwiać wodospady w bliskim towarzystwie wrażenia, że od godziny nieprzerwanie stoicie pod jednym z nich. Wspominałam, że będzie mokro? I zimno? Pal licho, bo będzie turbo pięknie, a za nawigację będą robiły delfiny brykające pod rufą statku. 
Moja wycieczka na Milford Sound nie była najtańszą opcją, podkreślam z dumą, że PRAWIE najtańszą, dzięki czemu otrzymałam namiastkę posiłku na pokładzie. I tak byłam głodna, i tak było zimno i mokro i tak nie miało to żadnego znaczenia.

W marcu pogoda w NZ raczej nie zasili grona Waszych najlepszych przyjaciół, więc poszukiwania słońca radzę rozpocząć nad Jeziorem Tekapo. Ile razy nie przejeżdżałam, - a na 15 dni pobytu z 16 spędziłam właśnie tam i teraz wiecie dlaczego - i jaka pogodowa apokalipsa nie działaby się aktualnie dookoła, to tam zawsze klimat, jak na Dominikanie. Dziwię się, że nie rozdawali gwarancji - przyjedź, a jeśli pogoda nie dopisze zwrócimy Ci pieniądze. 

Wyglądało to tak, że w Christchurch zaczynałam szyć śniegowce i dziergać wełniany sweter, a 3h drogi później temperatury rozbierały mnie nawet ze wstydu. W nocy sytuacja wracała do normy i każde wyjście spod kołdry wypełnionej termoforami z wrzątkiem przypominało całkiem udaną próbę samobójczą, za to w dzień znowu kotłownia. 
Tekapo poznacie po słynnym kamiennym Kościółku Św. Pasterza, który na pewno kojarzycie z widokówek, jeśli macie tyle lat co ja, albo ze zdjęć w internecie, jeśli urodziliście się w obecnym wieku. Tak czy inaczej ten sam widok w tym samym czasie będzie z Wami podziwiał tłum, który wypełniłby trybuny na finałach Ligii Mistrzów, więc warto wiedzieć, że na szczycie pobliskiej góry Mt. John jest jedno z najpiękniej położonych na świecie Obserwatoriów Astronomicznych i jakby co to warto próbować ich zgubić właśnie tam. 
Spanie na glampingu to rewelacyjna opcja noclegu, pod warunkiem, że termometr pokazuje na plusie. W okolicy funkcjonuje jeden sklep spożywczy, do toalety i po internet można sprytem do restauracji nad jeziorem, a Azjatów jest tyle, że mają swoją małą wioskę. Pytania?😉

Mam w życiu kilka takich chwil, dla których warto było męczyć się całe życie i przyjazd do Wanaki to jedna z nich. Jest tu tyle szlaków, że można cały pobyt chodzić w kółko i codziennie mieć banana na twarzy na widok tego samego, ale z innej perspektywy. 

Najbardziej osławione punkty programu to Roys Peak - łeb urywa i samotne drzewo, które wyrasta z jeziora Wanaka - taki kozak. O wejściu na Roys Peak rozpisywałam się TUTAJ. Ile bym nie powiedziała, bez sensu, taka petarda! Jak trafisz z pogodą to nie oglądaj się za siebie tylko w nogi, bo z tym to jak w totolotku. Po łazęgowaniu warto się zapędzić do BIG FIG na talerz przysmaków w dobrej cenie. W bliskiej okolicy jest też lawendowa farma, ale ta jak wiemy nie kwitnie cały rok. 
O popularności miejsca niech Wam dopowie fakt, że w terminie mojego pobytu nie było wolnego łóżka w całej miejscowości. Chciałam przedłużyć wizytę, więc zapłaciłabym nawet za nocleg w skrzynce na listy, ale była już zarezerwowana. Pojedziecie, zrozumiecie.

Akaroa - w
iedziałam, że chcę zobaczyć to miasteczko, jak tylko okazało się, że rzeczywiście istnieje gdzieś jeszcze poza moją wyobraźnią, można tam pływać z delfinami, a w Christchurch to ja spędzę więcej czasu, niż bym chciała. Nie wiedziałam natomiast, że ta trasa nie łapie się na karnet autobusowy, o którym pisałam TUTAJ, więc za dojazd trzeba płacić osobno i to sporo, albo szybko zaprzyjaźniać się z napotkanymi kierowcami. Wybrałam 50:50. 

Akaroa została założona przez francuskich i brytyjskich osadników, więc do dzisiaj pieką tu francuskie bagietki i zajadają je przy kawiarnianych stolikach nad filiżanką kawy. Budynki wyglądają jak pełnowymiarowe wersje domków dla lalek ( mój hostel był różowy w pełnym tego słowa znaczeniu), nad zatoką jest urocza historyczna latarnia morska, a w morze wypływa się szukać Hectora - najmniejszego delfina świata, który rzeczywiście musiał być mały, bo łatwiej było go usłyszeć, niż zobaczyć, a nie było go słychać wcale. To był ten drugi raz w życiu, kiedy płakałam z powodu czegoś, za co zapłaciłam. Dla jasności pierwszy był Vegemite w Australii, płakałam jak jadłam. I gdyby nie pingwiny, szlochałabym jeszcze przez tydzień z pustym brzuchem, do którego nie miałam co włożyć, bo wszystko wydałam na rejs Z DELFINAMI, który okazał się być rejsem z pingwinami.
Hostel był tak ładny, że wybaczyłam mu nawet zimno tym bardziej, że zimno sprawiedliwie było wszystkim, więc przyszli na śmieszki i mało brakowało, a już bym dla kogoś zgubiła rozum. Uratowały mnie obowiązki w łapaniu powrotnego stopa. Cała trasa z Christchurch do Akaroa jest super malownicza, więc nie wiadomo czy chodzi o cel czy o sama drogę.

Do Christchurch wracałam jak bumerang z jednego powodu. To główny węzeł komunikacyjny na wyspie południowej, więc wszystkie drogi wcale nie prowadziły do Rzymu, ale do Christchurch. Od pamiętnego trzęsienia ziemi w lutym 2011 roku, miasto nadal boryka się z jego skutkami, więc niby miło, ale smutno i trochę jak na placu budowy. Jest dużo street artu, darmowe muzeum Canterbury i galeria sztuki, które z całego serca polecam, uliczne jedzenie z polskimi pierogami włącznie, ale przede wszystkim jest 
Diamond Harbour
Port oddalony o jakieś 40 min jazdy od Christchurch z klimatycznymi knajpkami i sklepikami, z którego najlepiej złapać prom do Lyttelton, gdzie jeśli poszczęści Wam się równie mocno, co mnie to uwierzycie, że jesteście milion lat świetlnych od ludzkości. A potem to już tylko spacerem wzdłuż klifu do bezludnej zatoki, ze słońcem za przewodnika. Otóż to Moi Drodzy, tak trzeba żyć.

Na treking pod Mt.Cook czaiłam się cały pobyt, ale z pogodą nie wygrasz, a ta bezczelnie zastawiała na mnie pułapki. Gdyby zwrócili mi cały czas, który poświęciłam w NZ na śledzenie prognozy pod kątem Mt. Cook to dożyłaby przynajmniej stówy.  Widziałam tylko z daleka, mam nadzieję, że będzie szansa na bliższe oględziny, bo już nawet na dystans poczułam ogień w lędźwiach. 
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
W niektóre miejsca ciężko uwierzyć, tak, jak w pierwszy i ostatni pocałunek, albo jak w Maorysa o gabarytach, które wymagały całego rzędu siedzeń w samolocie. Dlatego zaczęłam ostrożnie. Niby widziałam tak niewiele, a i tak do dzisiaj przerabiam nadmiar piękna. 

Wg legendy wyspa północna to ryba Mauiego, południowa to jego łódź. Prawidłowo, bo dość często przypominam samotny okręt w łupince po orzechu. Sama sobie sterem, sama okrętem i samotną wyspą. Szczęśliwie, jeśli na świętej ziemi Maorysów.

Można zwiedzać na wariata, ale czasami jadę gdzieś na chwilę, a zatrzymuje mnie przypadkowy uśmiech napotkany po drodze. I ten uśmiech nosi w sobie cały świat, więc chrzanię plany, zostaję i grzeję się w jego blasku. Kiedyś bardzo chciałam zobaczyć wszystko, dzisiaj wystarczy mi to co zaprowadzi mnie w odpowiednie miejsca we właściwym czasie. Wykopie we mnie tunele, a ja dotrę nimi do całej reszty. Byle na końcu było samo dobro, bo cierpienie jest jednak mocno przereklamowane. Testowałam oba.

Od Nowej Zelandii pojaśniało mi w głowie. Podobało mi się być nikim innym poza sobą, nic nie musieć, na nic nie czekać i błogosławić każdą chwilę tylko za to, że była mi dana. To co wówczas grało mi w duszy wydawało się mieć prawdziwy sens. Szkoda, że minęło równie szybko, co Teleexpress i wraca tylko wtedy, kiedy wyczuwam puls ziemi pod stopami, a w sercu zew przygody. Ale najważniejsze, że było. Raz człowiek wygrywa, raz się uczy.
Do Nowej Zelandii - po siebie w kilka miejsc.
Na koniec najistotniejsze. Byłam tam tylko 15 dni i choć dla mnie to cała wieczność, bo zdążyło mnie wywrócić na lewą stronę to jak mówi Igor - mój nowy życiowy przewodnik i duchowy brat, który celuje w Nobla za najlepszą książkę zaraz po mojej -  nie liczy się! 😄Wnioski wyciągniecie sami.

Więcej wpisów o Nowej Zelandii zgarniecie tutajA za Waszą obecność💓

16 komentarzy:

  1. Już pierwsze zdanie zachwyca!!! Ja mam dość udawania kogoś, kim nie jestem i olewam opinie ludzi, co mnie nie znają wystarczająco dobrze. Czuję się wolna, a na mojej drodze pojawiają się o wiele bardziej wartościowe osoby. Lata walczyłam i się udało... no wreszcie. :D Od lat marzy mi się Nowa Zelandia. Patrzyłam na Twoje zdjęcia i każde mnie zachwycało. Niesamowita atmosfera, jest tam po prostu magicznie, tak jakoś inaczej. Mnie nawet pogoda pasi, bo ja nie lubię ciepła. :) Tak napisałaś ten post pięknie, że postanowiłam wziąć przyjaciółkę na małą wyprawę. Na co ja będę czekać, przecież nawet te małe wyprawy są prawdziwym cudem i ważnymi lekcjami. :) Pozdrawiam Cię serdecznie. :))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie mądre, że po drugim zdaniu męczy. trzeciego już nie ma....

      Usuń
  2. Cudowny tekst a zdjęcia nie do opisania!

    OdpowiedzUsuń
  3. Raj na drugim krańcu świata... zapiera dech w piersiach... Pozdrawiam serdecznie! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny tekst i przepiękne widoki :)

    OdpowiedzUsuń
  5. No EVA to potrafi tak pięknie od serducha napisać... :) - że po prostu nie można jej nie kochać... :*<3

    Tak to prawda... w życiu piękne są tylko chwile, ale tylko do momentu kiedy człowiek poszukuje i doświadcza jedynie tego co na zewnątrz, i dlatego tak ważnym jest jak sama piszesz "poznaj siebie" znane przecież już w starożytnej Grecji w Delfach /ale nie tylko...
    Bo przecież inne cywilizacje też dotarły do tej jakże ważnej mądrości i opisywały ją w swych niejednych księgach i eposach. Bo poznaj siebie* to nie znaczy tylko własne "ja" lecz znaczy coś znacznie bardziej wielkiego i trwałego, czego mogą doświadczyć jedynie ludzie o wielkim Sercu i pozytywnym usposobieniu, bo prawdziwe "siebie" to niejako odbicie własnego "ja" w energii Serca, i z tej właśnie energii czerpią mądrość wszyscy mędrcy tego dualnego świata...

    ---pozdrawiam i dziękuję że jesteś :)

    OdpowiedzUsuń
  6. A tak a'propos twego lustrzanego odbicia/revers/druga strona medalu/wspak... itp.
    - to w Twoim przypadku przecież wychodzi AVE, kochana... EVA/AVE - czyżby przypadek?
    - i zapewne stąd u Ciebie taki potencjał ;)
    - dla Ciebie Niepokonani*

    https://www.youtube.com/watch?v=3auuPmGm2nA

    ---pozdrawiam... :)

    OdpowiedzUsuń
  7. lubie marnowac z Toba nasz czas ... bardzo ! zwlaszcza, ze nie stoimy w rozkroku i chodzimy bez gorsetu ! i uwazam (serio), ze takich rzeczy nie mozesz Ewa pozwalac ludziom czytac przed 22, bo jest to rozpustne i łajdackie rozbieranie drugiego czlowieka slowem ! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z Tobą to ja mogę "zmarnować" i całe życie. Lubię mówić z Tobą 😊 Dziękuję za wspólne fale i uniżenie przepraszam za moje łajdactwo ❤ Kajam się 😘

      Usuń
  8. Zachwycające miejsca pokazałaś z NZ. Myśli rozczochrane kiedyś się ułożą, uspokoją. A wspomnienia zatrzymanych kadrów będą na całe życie. Ściskam Cię mocno!
    P.s. Nie ogarniam Wałbrzycha: najpierw jadąc samochodem z niego wyjeżdżam, by za chwilę widzieć tablicę z nazwą miasta. Potem znów się kończy a za zakrętem zaczyna... Ale i tak wracam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kochana, bo Wałbrzych to stan umysłu. Więcej nie trzeba wiedzieć ;-) Ściskam.

      Usuń
  9. W Nowej Zelandii nigdy nie byłam choć to moje małe marzenie. Póki co nie stać mnie na wyjazd i śledzę różne blogi podróżnicze. Piękne zdjęcia, piękne widoki. Mam nadzieję, że kiedyś osobiście doznam takiego cudu :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Raj na drugim krańcu świata... zapiera dech w piersiach... Pozdrawiam serdecznie! :)

    OdpowiedzUsuń
  11. n.z. 90% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylaja wszystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
    wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
    co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby

    OdpowiedzUsuń
  12. sprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:

    konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie – auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom. zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do dzis sie pukam w glowe. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku. oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero. mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po 500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co juz nawet wole nie pamietac.
    konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej, to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez bez sensu.
    dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac, przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem 150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc, czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.
    a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak wyobrazni. das ist keine deutschland, madchen. angielski swiat nie dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione przed lotniskiem….

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...